Auto-podróże
Złe Ziemie
Długość trasy: 1884 mile (3032 km)
Start: 31 sierpień 2007
Czas trwania: 3 dni
Samochód: Ford Probe 2007
Na długi weekend związany ze Świętem Pracy zaplanowaliśmy podróż do Krainy Wielkich Równin, czyli Południowej Dakoty. Plan naszej wyprawy obejmował przede wszystkim wizytę w Parku Narodowym Złych Ziemi (Badlands NP) oraz w Górach Czarnych (Black Hills). Była to pierwsza nasza podróż, w którą nie wyruszyliśmy sami. Chęć towarzyszenia nam w dzikich przygodach wyraziła piątka naszych znajomych.
W piątek późnym wieczorem zapakowaliśmy się do dwóch samochodów i ruszyliśmy w drogę. Od parku Badlands dzieliło nas ponad 1300 km, na szczęście dwa tygodnie wcześniej zdałam egzamin na prawo jazdy, a ponadto mieliśmy dodatkowego pasażera, Dorotę, która również mogła od czas od czasu chwycić za ster. Przy trojgu, zmieniających się kierowcach taki dystans okazał się być małym piwem.
Dzień 1. Park Narodowy Złych Ziemi
Cała podróż do Badlands to przeprawa stanową autostradą 90, która po opuszczeniu Illinois, przebiega przez stany Wisconsin, Minnesota i wreszcie Południowa Dakota. Około 11 rano dotarliśmy do miejscowości Cactus Flat i dopiero tu zjechaliśmy z autostrady, aby po kilku kilometrach dotrzeć do północno-wschodniej granicy parku. Ledwie wjechaliśmy na jego teren, gdy za oknem samochodu pojawił się niecodzienny krajobraz, w postaci ciągnącej się aż po horyzont skalistej krainy. Miałam wrażenie, że przenieśliśmy się na inną planetę, gdyż nietypowy pejzaż nie przypominał żadnego z ziemskich widoków.
Potrzebowaliśmy porannej toalety, posiłku i nieco odpoczynku, zanim mogliśmy się udać na zwiedzanie tej intrygującej krainy. Położone zaraz przy wjeździe pola namiotowe Cedar Pass, okazało się być niemal puste, co bardzo mnie zdziwiło, zważywszy na początek długiego weekendu i piękną, słoneczną pogodę. Po skorzystaniu z odświeżających prysznicy, rozłożeniu namiotów i napełnieniu wygłodniałych żołądków byliśmy gotowi do nowych przygód.
Przez park biegnie malownicza Badlands Loop Road, na trasie której wyznaczono wiele punktów widokowych. Około godziny pierwszej po południu dotarliśmy do pierwszego z nich, Big Badlands Overlook. Znów utwierdziłam się w przekonaniu, iż otaczał mnie tu krajobraz nie z tego świata. Potężna, ciągnąca się w nieskończoność, zerodowała powierzchnia ziemi przypominała morze skalnych wzniesień, pociętych labiryntami kanionów i wąwozów, w ścianach których bez problemu można było wyodrębnić różniące się odcieniem i miąższością warstwy skalne. W świetle ostrego, popołudniowego słońca ta dzika i wyschnięta kraina przyjęła jeszcze bardziej surowy i złowrogi wygląd. Nic dziwnego, że ktoś kiedyś nadał jej imię Złych Ziemi. Pogodniejsza atmosfera roztaczała się w punkcie z widokiem na Żółte Kopce (Yellow Mounds Overlook), gdzie łagodnie zaokrąglone pagórki o tęczowej barwie prezentowały się bajkowo na tle niebieskiego nieba. Znalezione w kolorowym mule morskie skamieniałości są dowodem, iż w dawnych epokach geologicznych dzisiejszy obszar Złych Ziemi pokrywało płytkie morze szelfowe. Gdzie indziej udało nam się dostrzec baraszkujące w trawie pieski preriowe, jedne z głównych przedstawicieli fauny parku.
Około 4 po południu co niektórzy z nas byli już wykończeni przerażająca spiekotą i lejącym się żarem z nieba. Rzeczywiście temperatura w słońcu przekraczała chyba 40 stopni Celsjusza. Postanowiliśmy udać się na obiad i poczekać, aż się nieco ochłodzi. Dopiero około 6 kontynuowaliśmy zwiedzanie, udając się na krótki szlak Fossil Exhibit Trail. Spacer 400 metrową pętlą dał nam możliwość przyjrzenia się szczątkom wymarłych ssaków, które żyły w tym obszarze od 23 do 35 mln lat temu. Odsłonięte warstwy skalne Złych Ziemi stanowią bowiem jedno z najbogatszych w świecie źródeł oligoceńskich skamieniałości. Ostatnim punktem dnia był szlak Cliff Shelf Natural Trail, przyrodnicza ścieżka okrążająca zagłębienie powstałe w wyniku oberwania skalnej ściany. Pokonując około 90 metrów przewyższenia dotarliśmy do najwyższego punktu, z którego roztaczał się widok na Dolinę Białej Rzeki (White River Valley).
Na pole namiotowe dotarliśmy już o zmroku. Nasi towarzysze biesiadowali do późnej nocy, my zaś udaliśmy się spać wcześniej, gdyż mieliśmy nieco inne plany na następny ranek. Chcieliśmy wyruszyć na samotne zwiedzanie parku jeszcze przed wschodem słońca. Czekała nas bardzo wczesna pobudka, więc nie chcieliśmy zarywać nocy.
Dzień 2. Park Narodowy Złych Ziemi, Cosmos Mystery Area, Mt. Rushmore National Monument i Crazy Horse National Monument
Badlands
Dźwięk budzika przed 6 rano nie należał do przyjemnych momentów podróży. Gdy niechętnie i jeszcze w półśnie wygramoliliśmy się z namiotu, na zewnątrz wciąż panowała ciemna i głucha noc. Ponownie ruszyliśmy ta samą widokową trasą, zatrzymując się w większości punktów widokowych. Gdy dotarliśmy do pierwszego z nich Big Foot Pass, ciągle jeszcze panowała zmrok, ale lada moment słonce miało pojawić się na horyzoncie, odsłaniając bajkowy widok.
O tak wczesnej porze i przy tak odmiennym świetle cały park przybrał zupełnie nowe oblicze. Miękkie światło uwydatniło ciepłe kolory warstw skalnych, w których dominowały subtelne róże, beże i delikatne żółcie. Ostre krawędzie zerodowanych skał przybrały łagodniejszy wyraz i tak oto ta surowa, niegościnna kraina, jaką poznaliśmy wczorajszego dnia, teraz przekształciła się w romantyczną i uroczą okolicę. Byłam bardzo szczęśliwa, że wstaliśmy tak wcześniej, uświadamiając sobie po raz kolejny, iż takie małe poświęcenie ma zawsze same plusy. Jednym z nich jest oczywiście piękniejsze światło, ale oprócz niego również cisza i spokój, przyjemna pogoda, a także możliwość spotkania dzikich zwierząt. Udało nam się dostrzec całe stado jeleni pasących się w wysokiej trawie preriowej. Zaś w czasie przejazdu nieutwardzoną drogą Sage Creek Rim Road, mieliśmy szczęście spotkać samego bizona. Na pole namiotowe wróciliśmy około 12. Nasi towarzysze właśnie szykowali się do śniadania, więc dołączyliśmy do nich. Po posiłku spakowaliśmy namioty i wyruszyli w dalszą trasę.
Po wyjechaniu z parku, rozpędziliśmy nasze samochody na prostej jak strzała drodze, poprowadzonej przez dzikie, opustoszałe tereny. Nagle niczym spod ziemi na trasie pojawił się policyjny wóz i usłyszeliśmy źle wróżący dźwięk syreny. Po zjechaniu na pobocze, policjant najpierw zapytał nas czy posiadamy broń, co totalnie mnie zaskoczyło. Ostrożnie podszedł do naszych pojazdów, zabierając od kierowców dokumenty, po czym zapytał o przyczynę tak szybkiej jazdy. Piotrek tłumaczył, iż w naszym rodzinnym kraju, drogi takie jak ta po prostu nie występują, dlatego przez moment się zapomniał i nacisnął zbyt mocno na gaz. O dziwo policjant zrozumiał nasz zachwyt nad amerykańskimi szosami i pomimo sporo przekroczonej szybkości, dał nam tylko ostrzeżenie.
Cosmos Mystery Area
Kolejnym punktem podróży było, zlokalizowane w Górach Czarnych, tajemnicze miejsce, w którym to rzekomo ziemskie pole grawitacji zostało całkowicie zaburzone. Gdy dotarliśmy do zagadkowego Cosmos Mystery Area, okazało się, iż punkt ten cieszy się sporą popularnością, musieliśmy więc przeczekać jakieś 20 minut zanim razem z przydzieloną nam grupą podreptaliśmy za przewodnikiem w nieznane. Najpierw pokazano nam niezrozumiałą zmianę wysokości na poziomej platformie. Dwie, wyraźnie różniące się wzrostem osoby stanęły naprzeciw siebie, w specjalnie wyznaczonym do tego miejscu, na powierzchni którego spoczywała poziomica. Po chwili osoby te zamieniły się miejscami i wówczas wśród grupy rozeszły się okrzyki zdziwienia. Osoba, która była wyraźnie niższa, nagle niemal dorównała wzrostem swojemu towarzyszowi eksperymentu. Następnie zaprowadzono nas do wnętrza drewnianej chatki, rzekomo odkrytej lata temu przez dwóch studentów wędrujący w tych terenach. Gdy tylko weszłam do środka dostałam mocnych zawrotów głowy. Uważnie stawiając kolejne kroki podreptałam do najbliższej ściany i oparłam się o nią kurczowo. Miałam nieodparte ważeni, iż lada chwila przewrócę się na podłogę. Okazało się jednak, że moje obawy były bezpodstawne, gdyż pomimo, iż wszyscy zebrani nie utrzymywali pozycji pionowej, nikt nie upadł, ani nie stracił równowagi. Zostałam wywołana do kolejnego eksperymentu. Kazano mi stanąć na drewnianym stopniu, co też totalnie skołowana uczyniłam. Moja pozycja wyglądała dokładnie tak, jak postawa skoczków narciarskich szybujących w powietrzu nad wysoką skocznią. Pomimo żadnego wsparcia pozostawałam w całkowitej równowadze, choć zgodnie z polem grawitacji powinnam po prostu runąć na ziemię. Następnie zaprezentowano nam kolejne cuda, jak piłeczkę toczącą się pod górę zamiast w dół, czy nawet płynącą na opak wodę, która tak samo jak piłka wydawała się drwić z powszechnego prawa grawitacji.
Gdy opuściliśmy to dziwaczne miejsce, każdy z nas był skołowany i niezupełnie pewny tego, co właściwie się tam wydarzyło. Czułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie mocno w głowę albo jakbym właśnie wysiadła z szalonego rollkostera. Musiałam trochę ochłonąć, żeby w pełni zrozumieć wszystkie swoje emocję. Dopiero po jakimś czasie od powrotu do Chicago wyczytałam gdzieś, iż Cosmos Mystery Area jest jednym z wielu miejsc w USA, których celem jest czysta rozrywka i zabawa. Niestety wszystkie tajemnicze rzeczy, których doświadczyliśmy na własnej skórze, nie miały nic wspólnego z rzekomo zaburzonym polem grawitacji, lecz były wynikiem sprytnie zaprojektowanego planu. Cała sztuczka polega ponoć na tym, iż zawsze występujący w takich miejscach domek, jest pochylony o około 25 stopni w stosunku do podłoża, a fakt ten powinien zostać jak najprecyzyjniej zamaskowany. To wystarczy aby ludzie przebywający wewnątrz chatki mieli wrażenie, iż np. woda płynie pod górę, a nie w dół, jak Pan Bóg przykazał. No cóż, zrobili nas w balona, ale jeśli chodzi o rozrywkę i zabawę, to trzeba przyznać, iż rzeczywiście pod tym względem nas nie oszukali.
Narodowy Pomnik Mount Rushmore
Po szalonych doznaniach z Cosmos Mystery Area, udaliśmy się zobaczyć słynne głowy prezydentów wykute w jednej z granitowych skał Czarnych Gór. Na miejscu panował spory ruch i zgiełk. Podczas jednodniowej wizyty w Parku Narodowym Badlands nie spotkaliśmy tylu ludzi, ilu aktualnie przebywało u stóp pomnika. Góra Rushmore, w której wyrzeźbiono 18 metrowej wysokości pomnik, nazywana była przez zamieszkujących tereny Południowej Dakoty Indian Górą Six Grandfathers i miał dla nich religijne znaczenie. Plemię Dakotów musiało się przez nią przeprawić w czasie duchowej pielgrzymki na szczyt Harney Peak. Zagwarantowane przez rząd USA prawo Indian do Czarnych Gór, było jednak ustawicznie łamane i tereny te stały się obszarem amerykańskiego osadnictwa, eksploatacji przemysłowej oraz masowej turystyki. Nazwę góry zmieniono w 1885 roku na Mt. Rushmore, na cześć nowojorskiego prawnika i poszukiwacza złota, a w latach 1927 do 1941 wykuto w niej cztery głowy prezydentów USA, które dziś przyciągają całe masy turystów. Indianom zaś sąd amerykański przyznał wielomilionowe odszkodowanie, które Ci od razu odrzucili, twierdząc, iż Czarne Góry nie są na sprzedaż.
Osobiście pomnik nie zrobił na mnie dużego wrażenia, być może dlatego, iż zawsze bardziej interesowały mnie dzieła stworzone przez naturę, niż przez człowieka, lub być może ze względu na smutną i w moim odczuciu niesprawiedliwą historię zagarnięcia przez białych najeźdźców świętych, indiańskich terenów.
Park Stanowy Custer i Pomnik Szalonego Konia
Kolejnym punktem wyprawy był Pomnik Szalonego Konia poświęcony wodzowi Dakotów, Tasanka Witko. Zanim dotarliśmy do celu, odwiedziliśmy znajdujący się po drodze Stanowy Park Custer. Malownicza trasa poprowadzona w Czarnych Górach mijała zerodowoane, granitowe formację skalne zwane Needles, po czym zaprowadziła nas do urokliwego, górskiego jeziora Sylvan Lake. Krystalicznie czysta, niebieska woda kusiła do lekkiego ochłodzenia i zanurzenia nóg w jeziorku, co też z przyjemnością uczyniliśmy. Potem udaliśmy się na spacer, wzdłuż jego brzegu, otoczonego granitowymi iglicami i ostańcami, po których co niektórzy z nas z radością się powspinali.
Późnym popołudniem dotarliśmy pod kolejny, skalny pomnik – Crazy Horse National Monument. Siedem lat po ukończeniu rzeźby głów prezydentów w skale Rushmore, jeden z krewnych Szalonego Konia zaproponował rzeźbiarzowi polskiego pochodzenia Korczakowi Ziółkowskiemu pracę nad pomnikiem wielkiego Wodza Indian. Indianin pragnął, aby „biały człowiek wiedział, że czerwony człowiek też ma swoich herosów”. Ziółkowski podjął się zadania i w 1948 roku rozpoczął pracę nad największym w świecie skalnym monumentem. Rzeźba jest ciągle w stanie konstrukcji i jak na razie zakończono pracę tylko nad jedną jej częścią, mianowicie potężną głową Indiańskiego Wodza, której wysokość wynosi 25 m, co oznacza, że mogłaby pomieścić wszystkie cztery głowy prezydentów. Cały gigantyczny posąg ma osiągnąć wymiary 195 m długości i 172 m wysokości.
Muszę przyznać, iż wizyta w Crazy Horse National Monument wzbudziła we mnie sporo emocji, gdyż miejsce to w moim odczuciu okazało się być czymś więcej, niż tylko skalną rzeźbą. Wyraźnie dało się tu odczuć jakąś specyficzną atmosferę, być może roztaczaną przez wciąż zamieszkałego te tereny ducha indiańskiego wodza. Najpierw kursujący na terenie monumentu autobus podwiózł nas do stóp pomnika. W czasie kilkunastominutowego przejazdu kierowca przekazał nam kilka informacji dotyczących prac nad monstrualną rzeźbą. Dowiedzieliśmy się m.in. iż Ziółkowski zmarł w 1982 roku w czasie pracy i obecnie jego dzieło kontynuuje żona oraz siedmioro z dziesięciorga dzieci. Budowa pomnika nie jest i nigdy nie była finansowana przez amerykańskie państwo, w myśl indiańskiej zasady, iż „Czarne Góry nie są na sprzedaż”. Jest to zapewne jeden z głównych czynników wpływających na postęp budowy, która finansowana jest z datków na rzecz fundacji Crazy Horse Memorial Fundation. Po obejrzeniu pomnika zwiedziliśmy muzea i galerię poświęcone indiańskiej kulturze i historii. Zaś kiedy zapadła ciemna noc, zebraliśmy się na obserwacyjnym tarasie, aby oglądnąć multimedialne show – „Legends in Light”. Laserowy film opowiadający o dziedzictwie Indian, ich kulturze oraz wkładzie w społeczeństwo, zamienił zbocze rzeźbionej góry w potężny, 150 metrowy ekran. Najpierw zabrzmiała wzruszająca melodia wyśpiewywana przez donośny indiański głos, po czym rozpoczęła się efektowna projekcja. Piękna muzyka oraz przesłanie filmu, zachęcające do lepszego zrozumienia i akceptacji różnić pomiędzy rasami i narodowościami, sprawiły, iż kilkakrotnie zakręciła mi się łezka w oku. Nigdy nie zapomnę specyficznej atmosfery i klimatu, który towarzyszył jego projekcji. Na samym końcu laserowe światła rzucone na pomnik pokazały jego przyszły wygląd - dostojny Indianin pędzący na koniu z lewą ręką wskazującą na Czarne Góry - dom i święte miejsce Indian.
Po oglądnięciu przedstawienia ruszyliśmy w powrotną drogę do Chicago. Samochód prowadziliśmy na zmianę, robiąc sobie krótkie drzemki, także udało nam się dotrzeć do domu jeszcze przed południem.
Bardzo spodobała nam się Południowa Dakota, kraina Wielkich Równin zamieszkiwana niegdyś przez indiańskie plemiona, których ducha można poczuć po dzisiejszy dzień. Największe wrażenie zrobił na nas Park Narodowy Badlands, miejsce jakby z innej planety, gdzie bezkresne tereny zerodowanej powierzchni ziemi zachwycają oczy labiryntem warstwowanych kanionów i wąwozów. Nie da się zaprzeczyć, iż te złe, nieprzystępne dla ludzi tereny, jednocześnie nas do siebie przyciągają, aby niejednego oczarować i porazić swym unikatowym pięknem.