logo_auto_podroze

Auto-podróże

Bułgaria, Turcja

Auto Podróże - Bułgaria, Turcja

Długość trasy: 4000 km
Start: lipiec 2014
Czas trwania: 20 dni
Samochód: Suzuki Sx4 2009

Auto Podróże - Bułgaria, Turcja

Kiedy urodził się nasz pierwszy synek Adrianek, zrobiliśmy sobie niemal trzyletnią przerwę w podróżowaniu. Potrzebowaliśmy czasu i odwagi, żeby wyruszyć w daleką trasę z małym dzieckiem. Gdy w końcu zmierzyliśmy się z tym wyzwaniem, odetchnęliśmy z ulgą i radością. Nasza podroż dookoła Adriatyku pokazała nam, iż strach ma tylko wielkie oczy, a podróżowanie z brzdącem to wielka frajda i super przygoda, nie tylko dla rodziców, ale przede wszystkim dla dziecka. Dlatego też po narodzinach naszego drugiego synka Oliwiera, postanowiliśmy nie czekać już tak długo i kiedy tylko Oli skończył siódmy miesiąc życia, zorganizowaliśmy nową wyprawę.

Przystępując do planów podróży, musieliśmy uwzględnić wiek Oliwierka. Zdawaliśmy sobie sprawę, iż między podróżowaniem z kilkuletnim dzieckiem, a dzieckiem kilkumiesięcznym jest kolosalna różnica. Ośmiomiesięczne dziecko nie mówi, nie chodzi, często płacze, budzi się po nocach, nie wiadomo czego chce, ogólnie mówiąc wymaga wielkiej dozy opieki, uwagi i cierpliwości. Wiedzieliśmy, że ta wyprawa będzie różnic się od ostatniej, że za dużo nie „zaszalejemy” jeśli chodzi o ilość zwiedzanych miejsc, nasze tempo i mobilność. Po prostu musieliśmy zaplanować spokojne, w miarę stabilne wakacje - wakacje pod Oliwierka.

Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy poszli na łatwiznę i wybrali coś na blisko i na krótko. Popatrzyliśmy na mapę Europy i pomyśleliśmy o Bułgarii – bałkańskie klimaty, piękne plaże, górzyste tereny, do tego gwarantowana słoneczna pogoda i dobre ceny. Wiedzieliśmy już jaki kraj, pozostało zdecydować się na miejscowość, tym razem jedną, w której zakotwiczylibyśmy się na całe 14 dni. Piotrek przystąpił do poszukiwań wymarzonego miejsca, które w naszym wyobrażeniu miało być piękne, spokojne, pozbawione komercji i tłoku turystów. Czy takie miejsce mogło jeszcze istnieć w coraz to bardziej popularnej wśród turystów Bułgarii? No cóż, w 2014 roku jeszcze istniało, a nazywało się „Lazurowe Wybrzeże” czyli Sinemorec. Maleńka miejscowość nad Morzem Czarnym, położona kilka kilometrów na północ od granicy z Turcją, miała okazać się idealnym wyborem.

Z południowej Polski do Sinemorec jest około 1500 km drogi, czyli niemal doba ciągłej jazdy. W naszej naiwności uznaliśmy, że pokonamy tę trasę, bez potrzeby zatrzymywanie się na nocleg po drodze. Mieliśmy zamiar jechać także przez noc, gdy nasze dzieci będą słodko spać. To był błąd. Tak długi okres przymusowego siedzenia w fotelikowym więzieniu był dla małego Oliwierka nie do zniesienia, a krótkie przerwy w czasie jazdy niewiele pomagały. Oj, było ciężko, momentami nerwy sięgały zenitu, a w głowie świtała tylko jedna myśl: „co my wyprawiamy?”. Co rusz dopadały nas czarne myśli i poczucie winy, że meczymy nasze biedne, maleńkie dziecko. Tylko czteroletni Adrianek trzymał się dzielnie i do końca zachował zimną krew, niewzruszony nerwową atmosferą i płaczem młodszego brata. Po północy, ciemną i głuchą nocą w końcu dotarliśmy do celu. No prawie, gdyż okazało się, że GPS ma problemy ze znalezieniem dokładnego adresu, pod którym mieliśmy zarezerwowany apartament. My również nie umieliśmy go zlokalizować, na szczęście udało nam się dodzwonić do właściciela apartamentu i opisać miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Po kilku minutach mężczyzna pojawił się przed naszym autem i pokierował nas do celu. Uff, poczuliśmy wielka ulgę, chcieliśmy już tylko położyć się do łóżek i odespać tę ciężką jazdę.


Plaża Północna (Plaża Kosa):


Kiedy się przebudziłam usłyszałam delikatny szum fal i wtedy dotarło do mnie, że naprawdę jesteśmy na miejscu, w nieodkrytym jeszcze przez nas Sinemorec. Byłam bardzo ciekawa tej miejscowości, gdyż tak naprawdę niewiele o niej wiedzieliśmy. Tym razem, nie mieliśmy czasu, aby dokładnie zaplanować i przestudiować to gdzie jedziemy i co nas tam czeka. Pojechaliśmy niejako w ciemno, skuszeni kilkoma urokliwymi fotografiami i opiniami, iż Sinemorec to ciągle jeszcze dzikie, nieodkryte i nie skażone komercją wybrzeże.

Szum morza wskazywał, że nasz apartament znajduję się blisko plaży i rzeczywiście tak było. Okazało się, że do najpiękniejszej plaży w Sinemorec zwanej Kosą lub Plażą Północną, mamy zaledwie 600 m. Tam też postanowiliśmy udać się najpierw. Już po kilku minutach spokojnego marszu stanęliśmy na skraju wzgórza, z którego roztaczał się przepiękny widok na tę, ponoć najbardziej malowniczą, plażę w Bułgarii. Urokliwa zatoczka w kształcie półksiężyca, z jednej strony otoczona zielonymi wzgórzami, z drugiej zaś piaszczystym, poszarpanym klifem, wyglądała jak ze snu. Gęsta, ciemno-zielona roślinność porastająca wzgórza, lazurowa woda, pas białej piany fal i beżowy piasek tworzyły piękną paletę barw. Nasz wzrok przykuła wpadająca w tym miejscu do morza rzeka Weleka, która nagle gwałtownie skręca i kilkaset metrów płynie równolegle do linii brzegu, tworząc w ten sposób wał piasku oddzielający rzekę od morza. W ten oto sposób powstała tu podwójna plaża, z jednej strony oblewana ciepłymi, morskimi falami, z drugiej zaś chłodną i słodką rzeczną wodą. Weleka to jedna z najczystszych rzek Bułgarii, co sprawia, iż obfituje w wiele gatunków ryb i jest prawdziwym rajem dla wędkarzy. Niestety kusząca, orzeźwiająca kąpiel w jej wodach jest zabroniona. Możliwa jest za to wycieczka łodzią po Welece, bądź przejazd tramwajami wzdłuż jej brzegu. Cały obszar plaży i ujścia rzeki znajduję się na terenie Rezerwatu Przyrody Strandża, dlatego też miejsce to zachowało swoją naturalną dzikość i piękno, nie skażone ludzką ingerencją.

Do plaży nie ma możliwości dojazdu samochodem, a jedynie pieszo, stromą ścieżką wzdłuż wzgórza, na którą właśnie szykowaliśmy się wejść. O ile zejście okazało się w miarę proste, to powrót już taki łatwy nie był. Mozolne wspinanie się pod górkę z całą stertą plażowych akcesorii i dzieciakami pod pachą, w żarze lejącym się z nieba, kosztowało nas sporo wysiłku. Jednak Północna Plaża warta była każdej wylanej kropli potu, o czym szybko się przekonaliśmy. Prócz walorów estetycznych jej wielką zaletą okazał się brak tłoku turystów, ludzi było w sam raz i spokojnie można było znaleźć dla siebie spory kawałek piaszczystej przestrzeń. To dziwne, zważając na atrakcyjność plaży, jednak niezbyt komfortowe dojście i brak gastronomicznej infrastruktury musiały zniechęcać co poniektórych plażowiczów. Dostrzegliśmy tylko jeden punkt, w którym serwowano jakieś drobne przekąski, za to przy brzegu obecni byli ratownicy i kilkadziesiąt żółtych parasoli. To chyba jedyne dogodności, z których mogą skorzystać tu turyści.

Adrianek z radością i wielką euforią biegał wzdłuż targanego falami brzegu. Wielką frajdę sprawiała mu również zabawa drobnymi kamyczkami, gdyż piasek był tu bardzo gruboziarnisty. Oliwierowi pozostało tylko leżakowanie i wsłuchiwanie się w muzykę fal, która szybko go uśpiła. Ja nie czekając zbyt długo przystąpiłam do pierwszej, upragnionej kąpieli. Po wejściu do czystej i przyjemnie ciepłej wody, dostrzegłam jeszcze jeden aspekt, który mógł odstraszać wczasowiczów. Po wejściu do morza, już po kilku krokach, woda sięgnęła moich uszu, a więc spadek dna był tu bardzo gwałtowny i zdecydowanie nie nadawał się dla dzieci, ani nawet dla dorosłych, którzy nie są najlepszymi pływakami. Nawet ja, od dziecka oswojona z wodą i kochająca pływanie, czułam się dziwnie z myślą, że tuż przy brzegu moje stopy nie sięgają dna. Przy każdej naszej wizycie na tej plaży, towarzyszył nam też silny wiatr i duże fale, raz nawet wywieszono flagi informujące o zakazie kąpieli. Myślałam, że mogę chociaż pomoczyć się przy brzegu, ale ledwie weszłam do wody, zaraz podbiegł do mnie ratownik i kazał wyjść, krzycząc, że dziś kąpiel grozi wypadkiem. Nie wiem czy to był przypadek, czy może silne wiatry i mocne fale zdarzają się tu nagminnie. W każdym razie, ze względu na dzieci, musieliśmy pomyśleć o alternatywnej plaży, bardziej dostosowanej do ich potrzeb.


Plaża Silistar:


Najlepszą plażą dla rodzin z dziećmi okazała się Plaża Silistar. Znajdowała się ona około 10 minut jazdy na południe, w kierunku graniczącej z Turcją miejscowości Rezowo. Ta niewielka plaża, ukryta za gęstym lasem, na odludnym terenie Rezerwatu Natury Silistar, okazała się rajem dla naszego pierworodnego synka. Przede wszystkim ze względu na drobniutki piasek, świetnie nadający się do budowy zamków oraz bardzo łagodne nachylenie dna przy zejściu do morza. Przyznam, że sama czułam lekką irytację pokonując szmat drogi, po to tylko, by woda w końcu dosięgnęła moich kolan. Jednak dla dzieci takie warunki były idealne i umożliwiały beztroskie, bezpieczne biegania po morzu i uciekania przed falami. Atrakcją była tu również górska rzeczka Silistar, która otulała północno-zachodnią część plaży i leniwie wpływała do morza. Rzeka oddzielała piaszczyste wybrzeże od lasu, dlatego dojście do plaży wymagało pokonania chłodnego strumienia wody, co bardzo cieszyło Adrianka. Ze względu na łatwy dojazd samochodem, parking, znajdujący się w pobliżu kemping oraz wyżej wymienione atuty, Plaża Silistar cieszyła się sporym zainteresowaniem. Pomimo tego ilość plażowiczów wciąż pozostawała do zniesienia, więc odwiedziliśmy tę plaże kilkakrotnie. Przy którejś wizycie, po morskiej kąpieli, udaliśmy się na spacer leśną dróżką na szczyt wzgórza przylegającego do plaży. Marzyliśmy o odrobinie cienia, zmęczeni wysoką temperaturą i lejącym się żarem z nieba. Doszliśmy na sam szczyt zalesionego wzgórza, z którego zza drzew prześwitywał widok na morze. Zapragnęliśmy usiąść wśród otaczającej zieleni i rozkoszować się łonem natury, jednak nasza obecność nie spodobała się zamieszkującym te tereny insektom. Zaatakowały nas z całych sił, gryząc gdzie popadnie, więc wzięliśmy nogi za pas i uciekliśmy do samochodu. No cóż ciężko było znaleźć odrobinę przyjemnego cienia i chłodu w słonecznej Bułgarii. Ratunkiem pozostawały tylko morskie kąpiele, klimatyzowany apartament lub późne, wieczorne godziny, kiedy słońce w końcu chowało się za horyzontem.


Sinemorec i plaża Butamiata (Południowa):


Dwa czynniki przyczyniły się do tego, iż Sinemorec po dziś dzień nie stało się wypełnionym po brzegi turystami, skomercjalizowanym kurortem. Pierwszy to specyficzna historia tej miejscowości. W XV wieku Sinemorec było maleńką wioską, zamieszkiwaną przez zaledwie 19 rodzin i należącą do Turcji. Po zakończeniu wojen bałkańskich miejscowość wróciła do Bułgarii, jednak aż do 1994 roku stanowiła zamknięty, przygraniczny obszar wojskowy, do którego wjazd bez specjalnej przepustki był niemożliwy. Dopiero gdy kontrola paszportowa została zniesiona, do „Lazurowego Wybrzeża” zaczęli napływać pierwsi turyści.

Drugim czynnikiem było położenie Sinemorec i jego okolic, na terenie największego, chronionego w Bułgarii rezerwatu przyrody – Parku Narodowego Strandża. Park ten nazywany jest „naturalnym ogrodem botanicznym” lub „zieloną krainą dębowych wzgórz”. Stanowi go łańcuch niskich gór, silnie pociętych dolinami rzek i pokryty zielonymi lasami liściastymi. Dodatkowo klify między Sinemorec a Rezowem chroni rezerwat przyrody Silnice. Wszystko to sprawiło, że wybrzeże i przyległe tereny są tu bardzo zadbane, czyste i w wielu miejscach wciąż nierozwinięte i dziewicze. Rzeczywiście na własne oczy przekonaliśmy się, iż otoczenie i obrzeża Sinemorec oszałamiają dziką i bogatą przyrodą. Za to samo miasteczko i jego centrum już tak nie zachwyca i nie wywołuje szczególnych emocji. Większość restauracji, barów i sklepików z pamiątkami skupia się przy głównej ulicy Butamya, która prowadzi od centrum, aż po wschodnie wybrzeże. Tu znajduję się najbardziej rozwinięta i komercyjna plaża Butamiata, zwana też Południową. Właśnie przy niej skupia się większość hoteli, apartamentów i cały zgiełk turystyczny. Udaliśmy się na tę plaże tylko raz i tylko w ramach spaceru, gdyż generalnie unikamy tego typu miejsc jak ognia. Jakże ta plaża różniła się od nostalgicznej, targanej falami Kosy. W końcu zrozumiałam dlaczego Sinemorec był tak cichym i uśpionym miasteczkiem, chwilami wydawać by się mogło, że wręcz opuszczonym. Działo się tak dlatego, iż cały strumień turystów kierowa się do tego oto rejonu i tu na plaży Butamiata wytryskał z wielką siłą. Oj, było tam bardzo tłoczno, szum morza zagłuszała głośna muzyka i krzyki rozbrykanych dzieci. W powietrzu unosiły się pomieszane zapachy potraw, serwowanych w sąsiadujących z plażą barach. Liczne parasole i leżaki zasłaniały widok na morze. Przysiedliśmy na moment w tym zgiełku, chłodząc się zimnymi napojami. Po ich skonsumowaniu pożegnaliśmy Butamiatę zupełnie bez żalu. Ponoć 20 minut pieszej wędrówki na południe od Butamiaty znajduję się dzika i ustronna plaża Listi, którą w szczególności upodobali sobie nudyści. Gdyby nie dzieci pewnie skusilibyśmy się, aby tam zaglądnąć, bynajmniej nie ze względu na golasów, ale z uwagi na osławione piękno i dzikość zacisznej zatoczki.

Każdemu odwiedzającemu Sinemorec poleciłabym spacery krawędziami klifów, po których wiją się ścieżki, prowadzące do odosobnionych i dziewiczych skrawków wybrzeża. Oczywiście z małymi dziećmi nie wszędzie uda się dojść, ale sam spacer i rozpościerające się ze wzgórz widoki na przepiękne morze i targane falami klify, z pewnością dostarczą niezapomnianych wrażeń. W czasie takich wycieczek nie sposób nie zauważyć rozbudowujących się dookoła nowych hoteli i apartamentów, których stale przybywa. Najpiękniejsze tereny przy morzu, których nie chronią rezerwaty przyrody, są już wykupione przez zamożnych polityków i biznesmenów. Wszystko wskazuje więc na to, że ciągle jeszcze opierające się turystycznej komercjalizacji Sinemorec, ostatecznie podda się tej nieuchronnej przemianie i pójdzie w ślady innych popularnych, bułgarskich kurortów. Mieliśmy szczęście, iż udało nam się poznać te miejscowość, kiedy ciągle jeszcze posiadała w sobie ten specyficzny urok nieodkrytego i uśpionego wybrzeża.

Długie wędrówki po obrzeżach klifów warto zakończyć kontemplacją malowniczego krajobrazu na tle zachodzącego słońca. Skąpana w złocie, niemal całkiem opustoszała o tej godzinie Plaża Kosa, zapadnie nam na długo w pamięci. Piotrek skusił się nawet na spacer przy wschodzie słońca. O tak wczesnej porze człowiek ma szansę pobyć sam na sam z otaczającą go przyrodą, która po nocy przebudza się do życia. Pojawia się wtedy okazja spotkania dzikich zwierząt, których tutaj nie brakuje. Szczęściarze mogą dostrzec foki, a nawet delfiny podskakujące w morskich falach. Piotrkowi co prawda się to nie udało, za to dopatrzył się spacerującego swobodnie po Północnej Plaży mężczyzny w stroju Adama. Widać poranek przy wschódzie słońca ma przeróżnych zwolenników.


Rezowo:


Sinemorec to przedostatnia miejscowość przed granicą z Turcją, ostatnią zaś jest mała, niepopularna wśród turystów, wioska Rezowo. Płynąca przez nią rzeka o tej samej nazwie wyznacza granicę bułgarsko-turecką. Zapoznając się nieco z historią Rezowa, dowiemy się iż w czasach komunistycznych miejscowość stanowiła zamkniętą strefę do której nie mieli wstępu turyści, ani nawet okoliczni mieszkańcy. Dopiero po wejściu Bułgarii do Unii Europejsckiej w 2007 roku wioska stała się otwarta dla wszystkich. Postanowiliśmy skorzystać z możliwości i odwiedzić ten zapomniany koniec Europy.

Niespełna 15 minut jazdy i byliśmy na miejscu. Wieś sprawiała wrażenie skromnej i opustoszałej (mieszka tu niespełna 100 osób). Niektóre domy wydawały się bardzo stare i zaniedbane. Dostrzegliśmy jakiś sklepik i maleńki plac zabaw, nieopodal którego znajdowała się niewielka cerkiew Św. Jana Chrzciciela. Tu zaparkowaliśmy i dość stromą ścieżką, a później schodkami zeszliśmy w dół do plaży, przy której rzeka Rezowo wpada do morza. Dokładnie w tym miejscu wzniesiono dwie duże tablice, jedną po północnej stronie rzeki z flagami bułgarską i unijną, drugą turecką po stronie południowej. Z tego też miejsca można rozpocząć spacer w górę rzeki, bądź odpocząć w piaszczystej zatoczce u podnóża klifu. Muszę przyznać, iż przechadzka dziką dróżką, w zielonej scenerii nadrzecznej roślinności, pośród tajemniczych odgłosów przyrody, okazała się bardzo przyjemnym doświadczeniem. Mały Adrianek co rusz znajdywał jakieś atrakcje przy drodze, a to potężny głaz, a to opuszczoną rybacką łódkę, do której można było wejść i pobawić się w pirata, to znów coś w rodzaju starej, metalowej wagi, czy patyk w kształcie węża...Wzrok przyciągały także kolorowe łódeczki zacumowane przy stromym, regulowanym wielkimi głazami, brzegu rzeki. Zejście do nich umożliwiały, pojawiające się co pewien odcinek dróżki, drewniane schodki i kładki. Gdzieniegdzie dostrzegliśmy kilku rybaków, cierpliwie czekających na swoją rybę. Warto odnotować też czystość okolicy, do tego spokój, przyjemny cień i drewniane ławeczki, zachęcające do krótkiego przystanku i kontemplacji. Na sam koniec spaceru wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli niewielkiej, piaszczystej plaży u stóp skalnego klifu, na którym wzniesiono wioskę. Przysiedliśmy nieopodal starej, zniszczonej łódeczki i tak wpatrując się w morze oraz widoczny po drugiej stronie turecki ląd, stwierdziliśmy, iż będąc w okolicy z pewnością warto odwiedzić Rezowo.


Rezerwat Ropotamo:


W ciągłym poszukiwaniu odrobiny chłodu i cienia postanowiliśmy udać się do zalesionego Rezerwatu Ropotamo. Uchodząca do Morza Czarnego rzeka, która bierze swój początek w dzikich terenach wzgórz Strandża, tworzy tu niesamowity klimat niczym z tropikalnego, deszczowego lasu. Jedną z atrakcji rezerwatu jest rejs tramwajem wodnym po tej zagadkowej krainie. Przystań, z której wyruszają stateczki, znajduję się przy głównej trasie wiodącej z Primorska do Sozopola, przy moście przecinającym rzekę. Cały spływ trwa niepełną godzinę, w czasie której statek niespiesznie kieruje się do ujścia rzeki, a następnie tuż przed nim zakręca i powraca do przystani.

Na wstępie zadziwia już sam kolor rzeki, intensywnie zielony, niemal zlewający się z otaczającą roślinnością. Ta również jest tutaj nietypowa - zalewane stale przez rzekę drzewa, porośnięte dzikimi krzewami i oplątane bluszczem, leniwie pochylają się nad zielonymi wodami. Niektóre z drzew leżą przewalone i razem z obumarłymi konarami stają się przystanią dla dzikich ptaków, żółwi błotnych i innych stworzonek. Wśród bagiennej roślinności i nad głowami można dostrzec kormorany, czaple, tukany a nawet ptaki drapieżne. Dookoła rozbrzmiewa muzyczny, ptasi koncert a przyjemny wietrzyk wplątuje się we włosy. Przypomniał nam się bagienny klimat Florydy i tropikalnych mokradeł Parku Everglades. Zabrakło tylko wystających z wody oczu krokodyli. Wszystko byłoby cudownie, gdyby nie zły humor i marudzenie Adrianka, który tuż po wejściu na statek uświadomił sobie, że musi siku. Było już za późno i biedaczek zmuszony był zapanować nad palącą potrzebą fizjologiczną. Nie pomógł nawet widok sympatycznej rodziny żółwi, ani długonogich ptaków. Gdy zbliżyliśmy się do ujścia, nieco się uspokoił, a my mogliśmy spokojnie porozglądać się dookoła. Otaczały nas pasma piaszczystych wydm i łach, a w oddali widoczny był przylądek, na którym leży Sozopol i port w Burgas. Po obu stronach ujścia rozpościerały się dzikie i trudno dostępne plaże, do których nie ma możliwości dojazdu samochodem, a tylko pieszo, przedzierając się przez zieloną „dżunglę”. Gdy tylko wycieczka dobiegła końca i zacumowaliśmy do przystani, Adrianek wystrzeli jak z procy do upragnionego lądu. Zakupiliśmy jeszcze pamiątkowe zdjęcie z wyprawy i zadowoleni udaliśmy się w stronę parkingu.

Wszystkim miłośnikom przyrody gorąco polecam odwiedzenie rezerwatu i spływ rzeką Ropotamo. Jest to świetna odskocznia od plaż, morskich kąpieli i palącego słońca. Jeśli ktoś ma więcej czasu i możliwości może zwiedzać rezerwat również na inne sposoby, na przykład mniejszymi łódkami, które przycumowują w kilku miejscach do brzegu i umożliwiają krótkie, piesze wycieczki po bagiennej okolicy. Dużą popularnością cieszy się pas nadmorskich wydm w rejonie ujścia, przy plaży Arkutnio oraz porośnięte w sezonie liliami wodnymi jezioro.


Sozopol i Cerewo:


Z okolicznych, przymorskich miejscowości odwiedziliśmy dwie: niewielkie i urokliwe Cerewo oraz

najstarszy na czarnomorskim wybrzeżu Sozopol. W Cerewie, dla urozmaicenia i potrzeb dzieciaków, udaliśmy się do zielonego parku o nazwie City Garden. Leniwie pokrążyliśmy przyjemnym deptakiem, oczywiście obowiązkowo zahaczając o kolorowy plac zabaw. Po drodze natknęliśmy się też na mini golfa oraz metalowe mini lokomotywy - murowane atrakcję dla małych turystów. W końcu dróżka doprowadziła nas do panoramicznego tarasu z widokiem na niekończący się, błękitny horyzont wody. Stąd w dół do skalistego wybrzeża prowadziły strome, metalowe schodki. Poczekałam z chłopakami na tarasie, a Piotrek zszedł sfotografować dziwne, wyglądające jak pumeks biało-szarawe skały. Musiał uważać, żeby nie wpaść w jakąś szczelinę lub nie potknąć się na ostrych skałach.

W Sozopolu od razu skierowaliśmy się do starego miasta i tam zagubiliśmy się w urokliwych, krętych uliczkach. Charakterystyczne są tutaj ciasno przylegające do siebie domy z przełomu XVIII i XIX wieku, w których dolna połowa jest kamienista, górna zaś drewniana i wysunięta do przodu. Duża część tych domów ma status zabytku. Pomiędzy urokliwymi domkami suszyło się kolorowe pranie, a gospodyni i gospodarze przesiadywali na krzesełkach próbując sprzedać pyszne, domowe przetwory, miody i leśne owoce. W uliczkach ulokowały się małe, klimatyczne kawiarenki i restauracje, niektóre z widokiem na morze. Było też sporo zielonych drzew i winorośli pnących się po ścianach domów i starych murach. Oczywiście nie brakowało też kolorowych sklepików z pamiątkami, do których co rusz ciągnął nas Adrianek. Ostatecznie największą radość sprawił mu widok chłopca przebranego za Spider-Mana, który z okna jednego z mijanych domów, próbował strzelić w nas niewidzialną pajęczyną. Prawdopodobnie był to początek Adriankowej fascynacji tą komiksową postacią. Przyjemny spacer po starym mieście trwał długo i zakończył się wraz z zapadnięciem zmroku.


Stambuł, Turcja – dzień 1


Na sam koniec naszych wakacji zaplanowaliśmy krótką wizytę w Stambule. Pomyśleliśmy, że grzechem byłoby nie odwiedzić, znajdującej się tak blisko największej, tureckiej metropolii (około 5 godzin jazdy z Sinemorec). Kto wie, czy podobna szansa miała się jeszcze kiedyś powtórzyć? Ponieważ cały pobyt na bułgarskim wybrzeżu przebieg bez problemów, nasze chłopaki były zdrowe i zadowolone, odważyliśmy się zrealizować nasz stambulski plan.

Przyznam szczerze, że miałam lekkie obawy, co do odwiedzenia tak potężnego miasta, w dodatku o innej kulturze, często dla mnie niezrozumiałej. Trochę bałam się o nasze bezpieczeństwo i kompletnie nie wiedziałam czego możemy się tam spodziewać. Postanowiłam jednak zaufać Piotrkowi. On wydawał się być spokojny, ja zaś zawsze byłam bardzo bojaźliwa i stale musiałam walczyć ze swoimi lekami.

Piotrek zarezerwował internetowo dwa noclegi w Stambule, dosłownie rzut beretem od najstarszej jego części, gdzie znajdowała się m.in. jedna z najwspanialszych budowli wzniesionych przez człowieka, wysławiona Hagia Sophia. Późną nocą opuściliśmy Sinemorec, a około 6 rano byliśmy na miejscu. Okazało się, że właściciel apartamentu, w którym zarezerwowaliśmy dwa noclegi, popełnił jakiś błąd i pokój w którym mieliśmy nocować był jeszcze zajęty. Zaproponował nam więc jedną noc w położonym na wyższym piętrze, ekskluzywnym apartamencie za tą samą cenę. Duże białe łoża, nad którymi wisiały obrazy przedstawiające meczety, zachęcały do słodkiego snu. Jednak byliśmy zbyt ciekawi miasta i około ósmej opuściliśmy apartament udając się w stronę sławnych meczetów: Haga Sophia i Meczetu Błękitnego. Po 15 minutach spokojnego spacerku byliśmy na miejscu. Pomimo tak wczesnej pory plac roił się już od turystów. Piękne budowle śniły w blasku słońca, na północnym – wschodzi blado-różowa Haga Sophia, na południowym-zachodzie białawy Meczet Błękitny. Pomiędzy majestatycznymi obiektami rozpościerał się piękny, pełen zieleni, kolorowych krzewów i palm, parku (Sultanahmet Arkeolojik Park). Pośrodku niego szmaragdowa fontanna strzelała w górę kilkunastoma słupami błękitnej wody.

Najpierw udaliśmy się zwiedzić „pierwszy kościół chrześcijańskiego wschodu” czyli wspaniałą Haga Sophię. Zanim weszliśmy do środka musieliśmy odczekać swoje w dość długiej kolejce, która uformowała się przed kasą. W holu, tuż za głównym wejściem, przeczytaliśmy najważniejsze fakty o zwiedzanej przez nas świątyni. Jej budowa rozpoczęła się w VI wieku, na rozkaz cesarza Justyniana i trwała zaledwie 5 lat, 10 miesięcy i 10 dni. Po zakończeniu budowy cesarz ten miał wykrzyknąć „Salomonie przewyższyłem Ciebie!”. Przez tysiące lat bazylika stanowiła najwspanialszą świątynie świata chrześcijańskiego. W XIII wieku przekształcono ją w katedrę rzymskokatolicką. W XV wieku Turcy opanowali świątynia i zatynkowali wszystkie elementy chrześcijańskie. Sułtan Mehmed II Zdobywca wydał rozkaz przekształcenia katedry w meczet. Zbudowano wówczas pierwszy minaret, czyli charakterystyczną wieżę z balkonikiem, z której muezin nawołuje wiernych na modlitwę. Z czasem dobudowano trzy kolejne. Po upadku imperium osmańskiego, kiedy Turcja stała się republiką świecką, ówczesny przywódca kraju Mustafa Kemal Atatürk przekształcił Hagię Sophię w muzeum. I tak od 1935 roku, ta służąca przez 916 lat chrześcijanom i 481 lat muzułmanom świątynia, jest dostępnym dla wszystkich turystów obiektem muzealnym.

Oboje z Piotrkiem słabo orientujemy się w kwestiach architektury, więc nasze doznania podczas zwiedzania wnętrza opierały się wyłącznie na odczuciach i emocjach. Od razu zachwyciła nas olbrzymia, majestatyczna przestrzeń, mieniąca się złotym blaskiem. Trudno było oderwać wzrok od przepięknych, chrześcijańskich ikon, ściennych malowideł i mozaik, które mieszały się z kaligrafiami wersetów z Koranu. Wysoko, wysoko w górze, 55 metrów ponad marmurową posadzką, wołała o podziw pokryta złotą mozaiką kopuła, otoczoną świetlistym pierścieniem maleńkich okien. Ciut nad naszymi głowami zwisały potężne, muzułmańskie żyrandole. Wzniosłości wnętrzu dodawały liczne, marmurowe kolumny, zaś delikatności i lekkości białe bądź złote, ażurowe zdobienia. Rzeczywiście wszystko dookoła wydawało się potwierdzać legendę, głoszącą iż Justynian Wielki, budując świątynie, czerpał inspirację z rozmów prowadzonych z aniołami. Jeśli w anielskim niebie wznoszą się świątynie, pewnie w swoim pięknie i wzniosłości przypominają Hagię Sophię. W zwiedzaniu i fotografowaniu przeszkadzały tylko rozległe rusztowania postawione w ramach prac renowacyjnych.

Zwiedzanie całej bazyliki zajęła nam około dwóch godzin. Po jej opuszczeniu udaliśmy się na miasto z zamiarem dalszego zwiedzania. Nasze plany pokrzyżował jednak niespodziewany deszcz, który przepędził nas z powrotem do apartamentu. Zmęczeni padliśmy na kuszące nas wcześniej białe łoża i zasnęliśmy. Lekką drzemkę przerwały nam głośne śpiewy nawołujące do modlitwy, które rozbrzmiewały z meczetów, gdy zegar wybił południe. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszeliśmy i to dobitnie uświadomiło nam, że znajdujemy się w zupełnie innym świecie i innej kulturze. Nawoływania powtarzają się pięć razy dziennie i mają w sobie coś niezwykłego, jakiś mistycyzm, który porusza każdego, nawet niezbyt religijnego człowieka.

Po odpoczynku, gdy słońce już nieco osłabło, ponownie ruszyliśmy na miasto. Tym razem chcieliśmy odwiedzić Meczet Błękitny (zwany też Meczetem Sułtana Ahmeda), jednak okazało się, iż ostatnia, dostępna w ciągu dnia pora zwiedzania, właśnie dobiegła końca. Pozostało nam tylko podziwiać meczet z zewnątrz, krążąc po placu i jego okolicy. Dalsza wędrówka zaprowadziła nas pod wejściową, południowa bramę wiekowego Parku Gulhane. Piękne, posągowe drzewa, o jasnych, lekko zielonkawych pniach zapraszały do wejścia. Park był kiedyś królewskim ogrodem, należący do Pałacu Topkapi, który graniczy z nim od wschodu. Tylko królewska rodzina mogła rozkoszować się tą oazą zieleni i spokoju w samym sercu Stambułu. W 1912 roku udostępniono go dla wszystkich. Od tego momentu po dziś dzień cieszy się on dużą popularnością, zarówno wśród mieszkańców jak i przyjezdnych, szukających odrobiny ukojenia w kipiącym życiem mieście. Obowiązkowym przystankiem był tu plac zabaw, posągi lwów, na które z radością wspinał się Adrianek oraz kolorowa instalacja liter, tworząca napis z nazwą parku. Ponadto w parku znajdowały się fontanny, ogród botaniczny, sporo ławeczek i dywany kolorowych kwiatów. Dochodząc do jego północnej granicy, naszym oczom ukazał się malowniczy widok na Cieśninę Bosfor i Morze Marmara. Wpatrując się w wzgórza po drugiej stronie zatoki, uświadomiliśmy sobie, że znajdujemy się na styku dwóch „światów”. Będąc stopami w Europie, nasze oczy sięgały Azji. Oba kontynenty łączyły trzy mosty: Bosfor, Galata i Ataturk. W dzień wyjazdu z Turcji zaplanowaliśmy przejazd na drugą stronę zatoki i krótki spacer po azjatyckiej ziemi.

Nie wiedzieć kiedy zapadła noc, ale miasto wciąż tętniło życiem. Podświetlone meczety tworzyły magiczną atmosferę, a pełnia księżyca dodawała tajemniczości. Oliwerek zasnął w wózku, a Adrianek, też już zmęczony, narzekał na ból nóżek. Przysiedliśmy więc na jednej z ławeczek pomiędzy Hagią Sophią a Błękitnym Meczetem, z zamiarem odpoczynku i zadumy nad nocnym miastem i jego czarodziejską atmosferą. Wtedy niczym spod ziemi jakiś Turek rzucił się do Piotrka stóp i zaczął z zapałem czyścic jego sandały. Na nic zdały się Piotrka protesty i tłumaczenia, że nie jest zainteresowany usługą. Mężczyzna był zdeterminowany, żeby wykonać swoją pracę, a potem zażądał za nią astronomicznej kwoty 100 E! Skończyło się zapłatą 20 E, co nie usatysfakcjonowało tureckiego czyścibuta. Poirytowani takim biegiem wydarzeń udaliśmy się w kierunku apartamentu. Trzeba było porządnie się wyspać i naładować akumulatory na kolejny, ostatni już dzień w Stambule.


Stambuł, Turcja – dzień 2


Piotrek wstał przed wschodem słońca i samodzielnie udał się do starej części miasta. Ten sam plac pomiędzy meczetami, który wczoraj kipił od turystycznego zgiełku, teraz był spokojny i opustoszały, jakby ciągle jeszcze się nie przebudził. Nie tylko on, w pustym rzędzie ławek, przed Meczetem Sułtana Ahmeda, dwie posłużyły za łóżka pogrążonym w głębokim śnie mężczyznom. Gdzieś nieopodal dwójka turystów w ciszy i zadumie wpatrywała się w piękne świątynie. O tej porze, Piotrek swobodnie wszedł do Błękitnego Meczetu. Tutaj również panowała spokój, tylko jeden mężczyzna klęczał i w skupieniu oddawał się modlitwie, w tym samym czasie inny odkurzał czerwony dywan, którym wyłożona była cała podłoga meczetu. Chyba ze względu na te dywany i utrzymanie ich w odpowiedniej czystości, każdy odwiedzający świątynie, musi przed wejściem ściągnąć buty. Inicjatorem budowy tego meczetu był Sułtan Ahmed I, który zapragnął wybudować świątynię jeszcze piękniejszą i słynniejszą, niż stojąca nieopodal Haga Sophia. Każdy odwiedzający oba meczety może ocenić, czy Sułtanowi się to udało. Ponieważ sama nie zwiedziłam wnętrza Meczetu Sułtana Ahmeda, a jedynie zobaczyłam je na Piotrka zdjęciach, trudno mi wyrazić swoją opinię na ten temat. Na podstawie fotografii mogę zaryzykować stwierdzenie, iż jest on co najmniej tak samo efektowny i widowiskowy jak odwiedzona przez nas Haga Sophia. Ściany zdobią ceramiczne płytki w błękitnej tonacji, których jest tu ponoć ponad dwadzieścia tysięcy. Naturalne, subtelne światło dnia wpada przez rzędy małych, pokrytych barwnymi witrażami okienek. Tajemniczości i magii dodaje blask zwisających, pokaźnych żyrandoli. Piotrek miał szczęście, że mógł kontemplować całe piękno tej świątyni, niemal w zupełnej samotności.

Przed południem musieliśmy spakować manatki i przenieść się do właściwego apartamentu. Ten okazał się dużo mniej komfortowy i w dużo niższym standardzie. Wybitnie nie przypadł mi do gustu, ale pomyślałam, że to tylko jedna noc, więc jakoś dam radę. Około 13 udaliśmy się na dalsze zwiedzanie Istambułu. Z całego gąszczu dostępnych atrakcji zdecydowaliśmy, iż odwiedzimy Podziemną Cysternę zwaną też Pałacem Jerebatan. Ten sztuczny zbiornik wodny, znajdujący się pod miastem, nieopodal Hagia Sophia, jest największą z wszystkich starożytnych cystern. Aby kupić bilety, musieliśmy stanąć w długiej kolejce, ciągnącej się aż na zewnątrz, wzdłuż ulicy. W żarze lejącym się z nieba, cierpliwie czekaliśmy na wejście do podziemi. Gdy w końcu się udało, poczuliśmy na skórze przyjemny chłód i wilgoć, co nas niezmiernie ucieszyło. Schodkami zeszliśmy do podziemnej, magicznej komnaty niczym z jakiegoś surrealistycznego snu. Wybudowana na rozkaz cesarza Justyniana I w VI wieku cysterna miała zaopatrywać w wodę pałac cesarski w przypadku wybuchu wojny lub zatrucia wody pochodzącej z akweduktów. Po zdobyciu przez Turków Konstantynopola straciła na swoim znaczeniu i została zapomniana, aż do XVI w, gdy na jej ślad wpadł pewien francuski podróżnik. Gdy została udostępniona dla turystów, najpierw zwiedzano ją w łodziach, potem wybudowano drewniane pomosty. Poruszając się po nich z zachwytem i zdumieniem rozglądaliśmy się dookoła. Olbrzymia przestrzeń wygadała jak zatopiony, opuszczony od wieków pałac, pogrążony w ciemności i ciszy. Dookoła słychać było jedynie dziwne odgłosy przelewającej się wody i szepty zadziwionych i oszołomionych turystów. Wyrastające z wody całe rzędy marmurowych, oświetlonych punktowo kolumn, dodawały miejscu dostojności i powagi. Ponoć wszystkich kolumn jest tu ponad trzysta, a gdy dodać do tego jeszcze ich odbicia w nieruchomej tafli wody, ma się wrażenie, iż mnożą się w naszych oczach. Na samym końcu pomieszczenia znajdują się dwie specyficzne kolumny, które opierają się na wielkich, odwróconych głowach Meduzy. Według legendy to Justynian I rozkazał odwrócić i umieścić pogańskie posągi w najdalszej części cysterny, tak aby po zalaniu nikt nie mógł ich zobaczyć. Największą atrakcją dla Adrianka były wielkie ryby pływające po dnie zbiornika, pomiędzy kolumnami. Za czasów użytkowania cysterny ostrzegały one przed niebezpieczeństwem, gdy woda została zatruta, martwe unosiły się na jej powierzchni.

Z tajemniczego, chłodnego i pogrążonego w mroku świata podziemnej cysterny, który szczerze nas zauroczył, przenieśliśmy się do jakże odmiennej rzeczywistości Wielkiego Bazaru. Ten zatłoczony, nasycony kolorami, pełen zgiełku i wrzawy świat szybko przyprawił nas o zawrót głowy. Liczby mówią same za siebie: 4000 stoisk, ciasno rozmieszczonych na 61 uliczkach, 400 000 odwiedzających dziennie. Ponoć ten zbudowany w 1455 roku kryty bazar, stał się pierwszym na świecie kompleksem sklepików, które dziś potocznie nazywamy „shopping center”. Naprawdę bałam się, abyśmy nie pobłądzili w labiryncie wąskich uliczek, wzdłuż których w nieskończoność ciągły się sznury kolorowych straganów. Zakupiliśmy zestaw tureckich przypraw, herbatę, zaś Adrianek naciągnął nas na jakiś plastikowych gadżet „made in china”. Niestety nawet tutaj, w tak wiekowym, tradycyjnym miejscu nie brakowało chińskich, komercyjnych produktów. Kiedy nasze nogi i oczy powiedziały dość, opuściliśmy ten pstrokaty świat i udaliśmy się do ustronnej, zacisznej kafejki na mały odpoczynek. Przyciągnęły nas tu tajemnicze i słodkie zapachy jabłek, pomarańczy i mięty, jak się po chwili okazało, pochodzące z tytoniu. Prócz tradycyjnej, tureckiej herbatki, klienci popalali tu tzw. wodne fajki. Nigdy wcześniej nie mieliśmy z czymś takim do czynienia, więc zaciekawieni zamówiliśmy jedną o smaku jabłkowym. Już po kilku zaciągnięciach zakręciło mi się w głowie i poczułam się jak po wypiciu konkretnego drinka. Pogrążyłam się w stanie słodkiego relaksu i szczęścia. W końcu karmiąca matka mogła pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa. Cała ta sytuacja z tajemniczą fajką bardzo rozbawiła Adrianka.

Wracając do apartamentu, ostatni raz przemknęliśmy przez słynny plac z meczetami. Przeszła mi przez głowę myśl, iż Haga Sophia to piękna kobieta o różowej cerze, ubrana w ciemną suknie ozdobioną złotem, zaś stojący naprzeciw Meczet Błękitny to niebieskooki mężczyzną przyodziany w jasne szaty. Oboje zamienieni w świątynie i zastygli w pół drodze, wcale ze sobą nie walczą a jedynie tęsknię spoglądają w swoją stronę.


Stambuł, Turcja – dzień 3


Nazajutrz, zgodnie z planem udaliśmy się na azjatycką stronę Stambułu. Przed wjazdem na Most Bosforski zrobiliśmy sobie przystanek przy jednej z wizytówek miasta, czyli położonym nad cieśniną Bosfor, Wielkim Meczetem Imperialnym (zwanym też Meczetem Ortakoy). Wykonana z białego kamienia świątynia z dwiema minaretami, pięknie komponowała się na tle błękitnej wody. W otoczeniu meczetu znajdował się mały targ rękodzieł, po którym trochę pokrążyliśmy. Adrianek dopatrzył gdzieś maskę spider-mana i po prostu musiał ją mieć. Nudził i nudził, aż w końcu musieliśmy zakupić niezbędny gadżet superbohatera. Doskwierał niemiłosierny upał. Zmęczeni zaglądnęliśmy jeszcze do wnętrza świątyni, które zachwyciło nas pięknem i subtelnością barw. Niemal całą powierzchnię ścian wypełniały potężne, jasne okna, ustawione w dwa rzędy, jeden na drugim. Dzięki temu wnętrze było niezwykle rozświetlone i jasne. Pięknie komponował się z nim beżowy dywan, z wzorem przedstawiającym jakby rzędy okiennic. Zwisające niemal przy ziemi okazałe, kryształowe żyrandole, dodawały królewskiego, wystawnego stylu.

Po przejechaniu przez most, zaparkowaliśmy przy parku, położonym na wzgórzu. Upał ciągle był nie do zniesienia, dosłownie nie było czym oddychać, a żar lał się z nieba. Wychodząc pod górę ze zdumieniem spoglądałam na młode, muzułmańskie kobiety, ubrane od stóp do głów. Spędzając wakacje w Atenach zawsze zastanawiałam się, dlaczego tamtejsze dziewczyny chodzą w długich jeansach, podczas gdy ja najchętniej zdjęłabym z siebie skórę. Tutaj było znacznie gorzej, jeansy wystawały spod długich płaszczy, które w Polsce nosi się jesienią. Rozumiem, że ubiór jest kwestia kultury i tradycji, ale jak wytrzymuje to fizjologia? Na twarzach tych kobiet nie było cienia zmęczenia, dyskomfortu czy kropli potu. Ja mając na sobie przewiewną bluzkę i krótkie spodenki, myślałam że skonam. Jak to możliwe, że nie przeszkadzał im ten okropny upał, pozostanie dla mnie niezbadaną tajemnicą.

Ostatecznie udało nam się zdobyć wzgórze i spojrzeć na panoramę największego i najludniejszego miasta Turcji. Potężna metropolia rozpościerała się w każdym kierunku, wydawać by się mogło w nieskończoność. Musieliśmy sobie uzmysłowić, że stoimy na azjatyckiej ziemi, co ciągle do nas nie docierało. Na pamiątkę zabraliśmy jakąś skałę z parku, żeby mieć namacalny dowód bycia na innym kontynencie. I tak oto w tym miejscu nasza podróż dobiegła końca.


Podsumowując wyprawę, zaskoczyło nas to, iż udało nam się zobaczyć tak wiele, choć zapowiadały się spokojne, stateczne wakacje. No cóż nigdy nie cieszyło nas bezczynne wylegiwanie na plaży i nawet mały, ośmiomiesięczny Oliwierek nie zdołał utrzymać nas w jednym miejscu. Warto było odwiedzić Stambuł, łyknąć choć troszkę tak odmiennego świata, tak innej kultury. W naszej pamięci na pewno pozostaną donośnie rozbrzmiewające w całym mieście nawoływania do modlitwy, zarysy meczetów oświetlone księżycowym blaskiem i podziemny, zatopiony pałac. Jak dla mnie, wszystko to jednak nie przebija piękna dzikiego, targanego falami wybrzeża Sinemorec, nostalgicznej Północnej Plaży z zieloną deltą, spacerów po klifach w świetle zachodzącego słońca. Tak już mam, że najbardziej w świecie zachwyca mnie to, co stworzyła natura, dlatego jakaś cząstka mojego serca już na zawsze pozostanie w Sinemorec.


Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.
Auto-podróże, Europa, bulgaria_turcja.