Auto-podróże
Kalifornijski sen
Długość trasy: 5100 mil ( 8200 km )
Start: 6 październik 2006
Czas trwania: 11 dni
Samochód: Ford Probe 1997
Była to nasza druga wyprawa do Kalifornii, której celem tym razem było tylko i wyłącznie zwiedzanie. Czekały na nas cztery Parki Narodowe: Dolina Yosemite, Kings Canyon, Sequoia i Death Valley. Drugi raz mieliśmy przemierzyć olbrzymią odległość naszym Fordem Probem. Gdy go kupowaliśmy rok wcześniej, od razu przypadł nam do gustu. U dilera mieli dokładnie dwa auta tej marki, z tym że drugi Ford był zielony i miał automatyczna skrzynie biegów. Nasz Probek był biegówką i Piotrek zdecydował się ostatecznie na niego. Mi było wszystko jedno, gdyż w tamtych czasach nie posiadałam jeszcze prawa jazdy. Zapytaliśmy tylko dilera, czy samochód dojedzie do Kalifornii, ponieważ właśnie tam wybieraliśmy się za kolejne kilka dni. Odpowiedział twierdząco a my uwierzyliśmy mu bez zastrzeżeń. Nie pomylił się, prócz złapanej gumy na środku pustyni w Nevadzie, Probek spisał się wyśmienicie. Również wracając z powrotem do Chicago nie sprawił nam żadnych kłopotów. Teraz czekała go powtórka z rozrywki. Przed samym wyjazdem zmieniliśmy tylko prądnicę, gdyż zaczęła nieco szwankować. Byliśmy gotowi do drogi i ruszyliśmy zaraz po pracy w piątek wieczorem, szóstego października.
Dzień 1. W drodze
Już po kilku godzinach jazdy, późną nocą, gdzieś w stanie Ohio, spotkało nas pierwsze feralne zdarzenie. Jechaliśmy właśnie za potężną ciężarówką, gdy zupełnie niespodziewanie zgubiła ona swoją oponę, która wpadła wprost pod koła naszego samochodu. Usłyszeliśmy tylko huk uderzenia, po czym nasz Probek zaczął wydawać nienaturalne dźwięki. Zatrzymaliśmy się przy pierwszym zjeździe, pełni strachu, że uszkodzenia mogą być poważne. Piotrek wgramolił się pod auto i wybadał całą sprawę. Na szczęście okazało się, że pewne elementy rury wydechowej oderwały się od zaczepów. Nic wielkiego, mogliśmy to naprawić sami, co też Piotrek uczynił z samego rano po nocy przespanej w przydrożnym motelu.
Znów byliśmy gotowi do drogi. Przemierzając Nebraske zostaliśmy oczarowani niezwykłym zjawiskiem. Horyzont był tak szeroki, iż wydawało się że z każdej strony otacza nas niebo, a my mkniemy naszym samochodem jakby w chmurach. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy czegoś podobnego i do dziś nie wiemy jakie były przyczyny tego zdarzenia. Być może wszystko to było tylko jakimś złudzeniem? Przemierzając stan Wyoming wskazówki napięcia akumulatora w Probku zaczęły w pewnym momencie wariować, a następnie stopniowo spadać aż sięgnęły zera. Zdążyliśmy tylko zjechać z autostrady, po czym nasze auto stanęło. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w opałach. Sytuacja nie była jeszcze krytyczna, gdyż na szczęście zabraliśmy ze sobą zapasowy akumulator, który jednak, bez sprawnie działającej prądnicy, mógł wystarczyć nam tylko na krótki okres czasu. Dojechaliśmy do najbliższej miejscowości, która okazała się być niewielką mieściną. Panował w niej spokój i cisza, jakby większość mieszkańców była we śnie, albo wybyła gdzieś na dobre. Była sobota i zaczęliśmy chwytać lekkiego nerwa, tym bardziej, iż zakład samochodowy, do którego zostaliśmy skierowani, okazał się być zamknięty. Myśl o tym, że mamy tu pozostać do poniedziałku była dla nas nie do zniesienia. Nie mogliśmy sobie pozwolić na taką stratę czasu. Nasze wszystkie plany mogły lec w gruzach.
Na szczęście ktoś powiedział nam o jeszcze jednym zakładzie i ten okazał się być otwarty. Nasze serca znów napełniły się nadzieją. Czekaliśmy na wynik analizy mechanika w nerwach i w napięciu. W końcu przekazano nam diagnozę: martwa prądnica, jedynym ratunkiem była wymiana tego „organu”. Był tylko jeden problem, mechanik nie był pewny czy może załatwić nową część w ciągu jednego dnia. Znowu nastały chwile grozy. Musieliśmy myśleć o planie awaryjnym, na wypadek, gdyby okazało się, że będzie trzeba czekać do poniedziałku. Istniała pewna opcja, która wiązała się z radykalną zmianą całej, naszej podróży, mianowicie zapomnieć o Kalifornii i udać się do Yellowstone, gdyż w zasadzie byliśmy w pobliżu. Od dawna marzyłam o zobaczeniu tego parku, ale Piotrek był przekonany, że nie musimy rezygnować z wcześniejszych planów. W napięciu czekaliśmy na nowe wiadomość. Mechanik wykonał kilka telefonów i oznajmił nam dobrą nowinę – wymienny „organ” został znaleziony i „operacja” nastąpi dzisiaj. Byliśmy w siódmym niebie, opadło z nas całe napięcie i poczuliśmy się lekcy jak piórka.
W czasie, gdy nasz Probek był przywracany do zdrowia, skorzystaliśmy z prysznicy, zjedliśmy co nieco i trochę odpoczęli. Po około czterech godzinach nasz samochód był gotowy do drogi, a my dostaliśmy rachunek na około 400 dolarów. Suma była spora, ale nic nie było wstanie zakłócić naszego szczęścia. Wróciliśmy na autostradę I80 i wkrótce wjechaliśmy do stanu Utah, podróżując przez Wielką Pustynnie Słonego Jeziora (Great Salt Lake Desert). Tuż przy szosie, na wyschniętej, białej powierzchni jeziora spoczywały przeróżne rzeczy jak stare kanapy, fotele czy wraki samochodów. Wszystko to wyglądało nieco surrealistycznie, niczym jak z pogranicza jawy i snu. Potem czekał nas już tylko przejazd przez pustynną Nevadę i byliśmy praktycznie na miejscu.
Przy granicy stanów Nevada i Kalifornia odbiliśmy z autostrady I80 na południe szosą 395, która miała zaprowadzić nas niemal do samego parku. Byliśmy bardzo podekscytowani, zbliżaliśmy się bowiem do pierwszego celu podróży, czyli bajkowej doliny polodowcowej, uważanej przez wielu za najpiękniejszą w świecie. Tutaj czekały na nas olbrzymie granitowe urwiska, grzmiące wodospady, srebrzyste jeziora, szumiące rzeki i potężne, wiekowe sekwoje.
Wkrótce znaleźliśmy się w górzystej krainie Sierra Nevada. Roztoczyły się przed nami piękne widoki na rozległą granitową przestrzeń. Do parku wjechaliśmy przez przełęcz Tioga Pass i tym samym znaleźliśmy się na wysokości 3031 m n.p.m. Jest to najwyższy punkt utwardzonej drogi w Górach Sierra Nevada. Dalej minęliśmy tzw. Tuolumne Meadows, czyli malowniczą, wysokogórską halę położoną na wysokości około 2600 m n.p.m.
Robiło się coraz ciemniej i wkrótce zapadła noc. Na nasz pierwszy nocleg wybraliśmy prymitywny kamping Porcupine Flat. Pierwszy raz miałam okazję zobaczyć jak wygląda takiego rodzaju pole namiotowe. Byłam zawiedziona, gdyż marzyłam o najzwyklejszej ubikacji i kranie z wodą, a zastałam tylko las i metalowe szafki, gdzie należało schować całą żywność przed grasującymi niedźwiedziami. Cóż trzeba było zapomnieć o wieczornej toalecie i wziąć się za rozbijanie namiotu, gdyż byliśmy dosłownie ledwo żywi.
Noc była mroźna, znajdywaliśmy się bowiem na znacznych wysokościach. Zasnęliśmy niemal natychmiast. Gdy byłam już w głębokim śnie, obudziło mnie przeraźliwe wycie wilków. W normalnych warunkach tego typu odgłosy przestraszyłyby mnie na maksa, tym bardziej że wydawało się, jakby liczne stado znajdowało się nieopodal naszego namiotu. Jednak byłam tak słaba i zmęczona, że było mi wszystko jedno, po prostu nie miałam nawet siły się bać i po chwili ponownie zapadłam w sen. Po przebudzeniu wydawało mi się, że sobie to wyśniłam, jednak Piotrek słyszał to samo. Muszę przyznać, że przeszedł mnie zimny dreszcz na myśl o tym, że to dziwne i strasznie brzmiące wycie, niczym jak z horrorów, wydarzyło się naprawdę.
Dzień 2. Park Narodowy Doliny Yosemite
Po małym śniadanku ruszyliśmy malowniczą trasą w kierunku największego, polodowcowego kanionu na świecie – Doliny Yosemite. Wkrótce znaleźliśmy się przy słynnym Tunnel View, punkcie z którego roztaczał się zachwycający widok na całą dolinę. Na pierwszy plan wysuwał się tu jeden z największych w świecie monolitów czyli stromy i wysoki na 910 m El Capitan. Po przeciwnej stronie doliny w pionowej, ciemnej, granitowej ścianie widniał biały, świetlisty słup wody, czyli spadający z wiszącej doliny wodospad Bridalveil Fall. Wspaniały pejzaż dopełniała granitowa kopuła w tle, czyli słynna Half Dome.
Zaraz obok punktu Tunnel View rozpoczynał się około 2 km szlak do Inspiration Point, który postanowiliśmy zdobyć. Szlak wspinał się stromo przez las i doprowadził nas do miejsca, z którego mogliśmy jeszcze raz podziwiać pejzaż Doliny Yosemite, tym razem nie z poziomu dna doliny, ale z wysokości około 1600 m n.p.m. Widok był rzeczywiści inspirujący, na dodatek mogliśmy się nim rozkoszować w zupełnym osamotnieniu.
Po zejściu ze szlaku udaliśmy się w kierunku widzianego wcześniej z oddali wodospadu Bridalveil. Wkrótce znaleźliśmy się u jego podnóży, niestety w tym miejscu natrafiliśmy na mały tłum. Aby podejść bliżej musieliśmy pospinać się po olbrzymich, granitowych głazach, miejscami nieco śliskich. Welon Panny Młodej spada z wysokości 190 m i pomimo niezbyt silnego strumienia, robił duże wrażenie. Na pewno jeszcze bardziej efektownie prezentuję się na wiosnę, kiedy to jego natężenie jest większe. Jest to jeden z licznych, olbrzymich wodospadów w parku. Ponoć nigdzie indziej na świecie nie ma miejsca, w którym występuję tak duża ilość wielkich wodospadów jak w Krainie Yosemite. Niemal z każdego punktu widokowego w dnie doliny można zobaczyć przynajmniej jeden okaz. Tutaj też znajduje się najwyższy wodospad w całej Ameryce Północnej, czyli Yosemite Falls sięgający 739 m. Dzieli się on na trzy części tzw. Górny Wodospad Yosemite (Upper Yosemite Fall), Środkowe Kaskady (Middle Cascades) i Dolny Wodospad Yosemite (Lower Yosemite Fall). Ten trzeci był naszym kolejnym punktem dnia.
Aby się do niego dostać ruszyliśmy na wschód drogą biegnącą wzdłuż wijącej się szerokimi zakolami rzeki Merced. Po drodze minęliśmy strome formacje skalne Cathedral Rocks oraz iglice Spires. W miarę zbliżania się do Yosemite Village robiło się coraz tłoczniej, a olbrzymi parking przy Visitor Center był zapchany samochodami. Ogólnie panował tu zgiełk i ruch. Udało nam się znaleźć prysznice, więc z chęcią z nich skorzystaliśmy. Następnie udaliśmy się coś przekąsić a potem ruszyliśmy szlakiem Lower Yosemite Fall. Wkrótce znaleźliśmy się na moście, z którego mogliśmy objąć wzrokiem cały wodospad.
Ponieważ natężenie spływającej wody nie było aż tak duże o tej porze roku, strumień poniżej mostka był całkowicie wyschnięty. Znajdowały się tam tylko olbrzymie głazy, po których wkrótce zaczęliśmy się wspinać, aby dotrzeć jak najbliżej wodospadu, którego wysokość wynosiła 97 m, czyli przykładowo 10-krotnie większa od wysokości Wodospadu Niagara. U samej jego podstawy uformowany był turkusowy staw, w którym z przyjemnością by się popływało, gdyby tylko woda była nieco cieplejsza. Po dość długiej przeprawie przez głazowe giganty w końcu dotarliśmy do ściany wodospadu, tak że mogliśmy dotknąć strumienia srebrzystej wody. Następnie wspięliśmy się na prostopadła do kaskady ścianę, aby podziwiać pejzaż Doliny Yosemite z wodospadem na pierwszym planie. Było wysoko, a widok przepiękny. Po lewej stronie wodospadu dostrzegłam ludzką postać zawieszoną na czarnej, niemal pionowej ścianie na wysokości znacznie powyżej czubków drzew. Aż przeszły mnie dreszcze. Trzeba mieć sporo odwagi, aby dokonywać tego typu wspinaczek, co jest godne podziwu. W parku znajduję się wiele dróg wspinaczkowych, m.in. jedna ze słynniejszych w świecie tzw. The Nose poprowadzona w ścianie monolitu El Capitan. Z pewnością Kraina Yosemite jest rajem dla miłośników tego sportu.
Spędziliśmy sporo czasu przy wodospadzie Yosemite urzeczeni jego pięknem, także nim się spostrzegliśmy na zewnątrz zapadł zmrok. Ruszyliśmy w poszukiwaniu pola namiotowego, które znaleźliśmy u wylotu doliny, w pobliżu zagajnika Mariposa Grove, gdzie znajduje się jedno z większych skupisk sekwoi olbrzymich. Na tej wysokości klimat był znacznie cieplejszy i co za tym idzie noc znacznie przyjemniejsza.
Dzień 3. Park Narodowy Doliny Yosemite
Z samego rana ruszyliśmy na północ do punktu Glacier Point. Na miejsce dotarliśmy jeszcze przed wschodem słońca, więc cierpliwie usiedliśmy na krawędzi doliny podekscytowani widokiem, który lada moment miał pojawić się przed naszymi oczami. Powoli pierwsze promienie wschodzącego słońca zaczęły oświetlać skąpaną dotąd w ciemnościach scenerię polodowcowej doliny. Słusznie ktoś kiedyś nazwał ten bajkowy park „wzburzonym morzem granitowych szczytów”. Widok był zapierający. Zanurzone w chmurach ostre turnie i obłe kopuły, z których największa uwagę przykuwała słynna Half Dome, w ciemnych ścianach trzy jasne smugi, czyli wodospady Yosemite, Nevada i Vernal, a na dnie Kanion Tenaya.
Po wypiciu gorącej kawy i spożyciu małego śniadanka postanowiliśmy nieco powędrować szlakiem Panorama Trail. Pierwsze 3 km pokonaliśmy schodząc leśną dróżką w dół do wiszącej doliny strumienia Ililoutte. Wodospad Illioutte jest jedynym wodospadem niewidocznym z żadnej drogi poprowadzonej w parku. Jak się okazało był ledwo widoczny nawet z przecinającego go szlaku, tak że bardziej go słyszeliśmy niż widzieliśmy.
Kolejne 2,5 km dla odmiany były już pod górkę. W końcu wyszliśmy z lasu na płaską powierzchnie jednej z granitowych kopuł, gdzie zastała nas mała, śnieżna zawierucha. Tutaj zabawiliśmy nieco dłużej ciesząc się pięknymi widokami. Postanowiliśmy też w tym miejscu zakończyć naszą wędrówkę, przeszliśmy bowiem jakieś 7 km, a trzeba było jeszcze pokonać tyle samo z powrotem. Cały szlak Panorama Point liczył ponad 13 km w jedną stronę, to jest do Yosemite Valley. Pewnie poszlibyśmy jeszcze nieco dalej, do Wodospadu Nevada, który pojawiał się po przewędrowaniu około 8,5 km szlaku, jednak zaistniał problem dotyczący moich nowych, specjalnie kupionych na podróż butów. Były to buty sięgające mi powyżej kostek, których jednak nigdy wcześniej nie używałam. Moje nogi nie były jeszcze do nich przyzwyczajone, więc buty zaczęły przeraźliwie mnie ocierać, tak, że z czasem było mi coraz ciężej stawiać kolejne kroki. W wielkich bólach pokonywałam drogę powrotną, tak że chwilami miałam ochotę podreptać na bosaka. Nie były to przyjemne chwilę, ale dziś gdy myślę o Panorama Trail pamiętam tylko niesamowite widoki. Nie dziwne, że szlak ten uważany jest za jeden z najbardziej spektakularnych szlaków w Yosemite.
Było nam ciężko opuścić tą bajkową krainę, która kryła w sobie jeszcze tyle niezbadanych przez nas zakątków i skarbów. Jednak czas płynął nieubłaganie szybko i czekały na nas jeszcze trzy inne parki, które z pewnością miały również wiele do zaoferowania ze swojego piękna.
Szosą Wawona Road ruszyliśmy na południe kierując się do miasta Fresno, gdzie mieliśmy odbić na wschód do Parków Narodowych Kings Canyon i Sequoia. Była już późna noc, gdy znaleźliśmy się w słynącej z winnic i sadów miejscowości. Trochę pobłądziliśmy, ale po jakimś czasie udało nam się skręcić we właściwą drogę, która miała doprowadzić nas do celu podróży. Byliśmy bardzo zmęczeni, więc postanowiliśmy się zatrzymać w przydrożnym motelu.
Dzień 4. Park Narodowy Królewskiego Kanionu i Park Narodowy Sekwoi
Z samego rana ruszyliśmy dalej malowniczą trasą 180, którą biegła przez teren Narodowego Lasu Sequoia. Wkrótce znaleźliśmy się na terenie parków, gdzie czekały na nas olbrzymie sekwoje mamucie i Królewski Kanion. Oba parki leżą na najwyżej położonym i najdzikszym terenie Kalifornii, czyli w najwyższych partiach Gór Sierra Nevada. Ruszyliśmy na północ jedną z najpiękniejszych widokowych tras na Zachodzie Stanów zwaną Kings Canyon Scenic Byway. Już na samym początku jazdy czekała nas pierwsza atrakcja - Zagajnik Granta (Grant Grove), w którym rośnie drugie pod względem wielkości drzewo świata, czyli General Grant Tree. Zrobiliśmy sobie spacer wśród majestatycznych, rudawych olbrzymów, których wiek dochodzi do co najmniej 2,500 lat. Myśl o tym, iż te potężne drzewa stały dokładnie w tym samym miejscu przez przeszłe dwa tysiąclecia wprawiała w osłupienie i zachwyt. Pomyśleć tylko jak bardzo musiał zmienić się świat „na oczach” tych największych, żyjących na naszej planecie organizmów.
Z Zagajnika Granta ruszyliśmy stromą, wąską dróżką do Panorama Point. Po przejechaniu około 4 km udaliśmy się kilkusetmetrowym szlakiem do punktu widokowego, gdzie roztaczał się widok na ośnieżone szczyty Sierra Nevada. Następnie znów wjechaliśmy na Kings Canyon Scenic Byway, kierując się do Zagajnika Cedrowego (Cedar Grove). Malownicza szosa poprowadzona wzdłuż kanionu opadała coraz niżej, aż osiągnęła jego dno porośnięte prastarymi, potężnymi cedrami. Kanion Królewski jest najgłębszym kanionem w USA, którego głębokość osiąga 2500 m w stosunku do szczytu Spanisch Mountain.
W niedalekiej odległości od Cedrowego Zagajnika trasa się urywa i nie ma już dalszej możliwości jazdy. Ruszyliśmy więc z powrotem, tym razem w górę kanionu. Przy Grant Grove Village skręciliśmy w szosę Generals Highway wiodącej przez Sequoia National Forest i po około 20 km wjechaliśmy na teren Parku Narodowego Sequoia, gdzie czekały na nas kolejne, majestatyczne drzewa.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy w najważniejszym obiekcie w parku, czyli w tzw. Lesie Olbrzymów (Giant Forest). W tym właśnie lesie pośród sosen, cedrów i jodeł rosną mamutowce olbrzymie, czyli największe drzewa świata, pochodzące z dawnych epok geologicznych. Tutaj stanęliśmy twarzą w twarz z największym organizmem żyjącym na Ziemi tzw. Drzewem Generała Shermana. Ten staruszek liczący około 2100 wiosen ma średnicę wynoszącą 10 m, wysokość 84 m i waży około 1400 ton. Ponoć jedna z górnych jego gałęzi jest większa niż niejedno, przeciętne drzewo, a z olbrzymiego pnia można by zbudować około 85 średniej wielkości domów. Pnie rosnących wokół kolosa zwykłych drzew wyglądały jak powbijane w ziemie patyki. Sama nie wiem co wzbudziło we mnie większy zachwyt, wielkość olbrzyma czy też jego sędziwy wiek.
Naszym kolejnym punktem był wysoki na 2042 m, granitowy monolit tzw. Moro Rock. Aby stanąć na jego szczycie musieliśmy pokonać 400 stromych schodków wykutych w skale. Z samej góry roztaczał się malowniczy widok na pasmo górskie Great Wester Divide. Postanowiliśmy poczekać na zachód słońca, w świetle którego górski pejzaż wyglądał jeszcze bardziej zachwycająco. Zarysy szczytów wyglądały niczym falujące, wzburzone morze, a niebo przybrało piękne pomarańczowo - różowe barwy. Trochę zabawiliśmy na szczycie monolitu, więc gdy schodziliśmy w dół było już praktycznie ciemno. Trzeba było bardzo powoli i uważnie stawiać każdy, kolejny krok i trzymać się barierki, poza którą znajdowała się tylko czarna przepaść.
Kolejny dzień chcieliśmy poświęcić na górski szlak, więc zaraz po zejściu z Moro Rock wyjechaliśmy z parku Sequoia i zrobiliśmy duże koło, aby dostać się do jego wschodniej granicy, do stóp najwyższego szczytu w Ameryce Północnej (poza Alaską) czyli tzw. Góry Whitney (4418 m n.p.m.). Chcieliśmy rozbić namiot dokładnie u jej podnóży, więc pomimo bardzo późnej pory wytrwale przemierzaliśmy dzieląca nas od celu odległość. W pewnym momencie usnęłam i byłam bardzo zdziwiona, gdy Piotrek obudził mnie mówiąc że jesteśmy na miejscu. Pamiętam tylko ciemną noc i głuchą ciszę, tak potężną jakiej chyba nigdy wcześniej nie słyszałam. Szybko rozłożyliśmy namiot i padliśmy jak muchy.
Dzień 5. Park Narodowy Królewskiego Kanionu
Rano po wyjściu na zewnątrz przywitał nas zapierający dech w piersiach krajobraz. Znajdowaliśmy się na potężnej przestrzeni Doliny Owens, ograniczonej od zachodu białymi szczytami Sierra Nevada, zaś od wschodu ciemnymi Górami Inyo. Na prymitywnym polu namiotowym byliśmy zupełnie sam, nic tylko my, górskie szczyty i cisza zawieszona w powietrzu. Nigdy nie zapomnę tego uczucia spokoju i samotności, jakby cały świat został gdzieś za nami, jakbyśmy wylądowali na obcej, niezamieszkałej przez nikogo planecie. Znaleźliśmy mały kranik z wodą, więc zafundowaliśmy sobie poranną toaletę i przekąsiliśmy małe śniadanko. Po chwili niczym jak spod ziemi wyłoniła się ludzka postać – mężczyzna opiekujący się kampingiem, który skasował nas za nocleg. Jednak nie byliśmy sami w tej dzikiej, odległej krainie.
Kamping znajdował się nieopodal trasy Whitney Portal Road, którą ruszyliśmy, w celu dotarcia do punktu Whitney Portal znajdującego się na wysokości 2550 m n.p.m. Z tego właśnie miejsca rozpoczynał się szlak na szczyt góry liczący około 35 km w dwie strony. Trasa samochodowa wspinała się coraz wyżej i dawała możliwość podziwiania fascynującego widoku na Dolinę Owensa, Góry Inyo i skalne formacje Alabama Hills.
Po krótkiej wizycie w Whitney Portal ponownie zjechaliśmy do dna doliny i udaliśmy się do Lone Pine, gdzie zrobiliśmy trochę zapasów wody i żywności. Następnie ruszyliśmy w kierunku wschodniej granicy Parku Kings Kanion do miejscowości Onion Valley. Tutaj brało swój początek kilka górskich szlaków, w tym szlak do przełęczy Kearsarge, który to postanowiliśmy przemierzyć. Zaparkowaliśmy nasz samochód na parkingu i podekscytowani ruszyliśmy w drogę.
Aby dotrzeć do przełęczy musieliśmy pokonać około 6,5 km trasy. Po drodze minęliśmy pięć malowniczych jezior polodowcowych, z których najbardziej spodobało mi się jezioro Big Pothole Lake, położone praktycznie przy końcu szlaku. Sama końcówka trasy była najcięższa, gdyż przemierzaliśmy otwartą przestrzeń nagich górskich stoków, gdzie wiał mocny i zimny wiatr przed którym nie było żadnej ucieczki ani kryjówki. Po około dwóch godzinach od opuszczenia parkingu dotarliśmy do celu wspinaczki, przełęczy Kearsarge położonej na wysokości 3585 m n.p.m. Byliśmy troszkę zmęczeni, ale za to bardzo usatysfakcjonowani. Przed nami roztaczały się piękne widoki na ostre szczyty górskie i malownicze jeziorka Kearsage. Po około godzinie podziwiania i fotografowania górskich krajobrazów trzeba było ruszyć z powrotem. Mieliśmy szczęście, gdyż udało nam się dotrzeć do parkingu dokładnie w momencie zapadnięcia nocy. Z Onion Valley dzieliła nas odległość około 100 mil do Parku Narodowego Doliny Śmierci, który to był naszym ostatnim punktem podróży. Ruszyliśmy więc przed siebie, zatrzymując się po drodze na pierwszym lepszym kampingu, aby zregenerować trochę sił przed kolejnymi przygodami.
Dzień 6. Park Narodowy Doliny Śmierci
Wjeżdżając do Doliny Śmierci czuliśmy lekkie dreszcze emocji. Wkraczaliśmy bowiem na tereny dzikiej, jałowej pustyni Mojave. Dolina ta jest najbardziej suchym miejscem w Ameryce Północnej i jednym z najgorętszych miejsc na Ziemi. Latem temperatury dochodzą tu do 57 C, a piasek rozgrzewa się niemal do 100 C. Nasza wizyta wypadła na połowę października i mieliśmy duże szczęście co do pogody. Zero upałów, wiaterek i ciepłe, przyjemne powietrze, oraz burzowe chmury wprost wymarzone dla fotografowania. Chwilami nawet pojawił się mały deszczyk, coś rzadko spotykanego w tych rejonach.
Dolina Śmierci to rów tektoniczny, którego długość wynosi 225 km a szerokość waha się od 8 do 25 km. Pustynną depresję otacza od zachodu potężne pasmo górskie Panamint z najwyższym szczytem Telescope Peak wznoszącym się na wysokość 3368 m n.p.m., zaś od wschodu nieco niższy łańcuch Amargosa, ze szczytami nie przekraczającymi 2440 m n.p.m. Przemierzenie suchych i dzikich terenów depresji dla pierwszych, białych osadników w większości wypadków wiązało się ze śmiercią z wycieńczenia, braku wody i wysokiej temperatury. Dlatego też miejsce to nazwano Doliną Śmierci.
Dziś dolinę przecina autostrada 190, od której odchodzi wiele drugorzędnych dróg, prowadzących do ciekawych miejsc i punków widokowych. Pierwsze widoki jakie pojawiły się przy wjeździe na teren parku to płaska przestrzeń jałowej ziemi, suche krzaczki i wysokie kaktusy. Naszym pierwszym przystankiem był Tęczowy Kanion, w którym warstwy skalne mieniły się pięknymi barwami czerwieni, pomarańczy i błękitu. W pewnym momencie ku naszemu zaskoczeniu ujrzeliśmy prawdziwą tęczę formującą się nad kanionem. Przy kolejnym punkcie Father Crowley Vista przeżyliśmy lekkie chwile grozy. Okazało się bowiem, iż Piotrka torba fotograficzna przepadła bez śladu, najwidoczniej zostawiliśmy ją przy Tęczowym Kanionie. Piotrek pamiętał tylko, że zostawił ją na dachu samochodu, łatwo było się domyśleć co stało się potem. W wielkim pośpiechu ruszyliśmy z powrotem, mijając po drodze trzy samochody. Ze zgrozą myśleliśmy, że właśnie Ci ludzie mogli być teraz w posiadaniu naszej, cennej własności. Kamień spadł nam z serca, gdy naszym oczom ukazał się czarny tobołek leżący na ziemi, niedaleko od krawędzi Tęczowego Kanionu. Widać samochody, które minęliśmy po drodze nie zrobiły sobie tu postoju. Poczuliśmy wielką ulgę, szczęście znowu nam sprzyjało. Mogliśmy ruszyć przed siebie, aby nacieszyć się krajobrazami w punkcie Father Crowley Vista, gdzie roztaczał się widok na Panamint Valley, w dnie której poprowadzona była niczym biała wstęga szosa 190. Z tego miejsca widać było wyraźnie, że trasa opada coraz niżej do dna doliny.
W pewnym momencie odbiliśmy z 190, kierując się do Mahogany Flat. Tutaj rozpoczynało się kilka żwirowych, prymitywnych dróg, m.in. 11 km trasa do najwyższego punktu w parku Telescope Peak. Ponieważ nie wiedzieliśmy jakie dokładnie warunki panują na tego typu drogach i czy będziemy w stanie pokonać je naszym Probkiem, najpierw zdecydowaliśmy się na przejazd do Charcoal Kilns. Stosunkowo krótki odcinek kilku mil pokonaliśmy w żółwim tempie, w dodatku w nerwach i w napięciu. Było jasne, że musimy zapomnieć o wyjeździe na Telescope Peak i w ogóle odpuścić sobie wszelkie, terenowe trasy. Po prostu było to za wiele jak na możliwości naszego Probka. Po zwiedzeniu komór, w których produkowano kiedyś węgiel drzewny, ruszyliśmy na północ w kierunku miejscowości Stovepipe Wells, gdzie na tle surowego, jałowego krajobrazu pojawiło się nagle morze złocistych wydm. Piaszczyste góry mają wysokość do 24 m i są nieustannie przemieszczane przez wiatr. Postanowiliśmy pospacerować po złocistych pagórkach następnego dnia z samego rana. Minęliśmy wydmowe pole i odbiliśmy szosą Scotty’s Castel Road na północ w kierunku tajemniczego krateru Ubehebe.
Krater ten okazał się jednym z piękniejszych widoków w parku. Ogromna dziura głęboka na 150 m i szeroka na około 1 km powstała w wyniku rozsadzania skorupy ziemskiej podczas wybuchu gazów wulkanicznych. Beżowe dno otaczały pomarańczowe-żółte warstwy skalne, co na tle ciemnoniebieskiego, burzowego nieba robiło niesamowite wrażenie. Krajobraz był jak z innej planety. Naprawdę chwilami wydawało mi się, że opuściliśmy Ziemię i przenieśliśmy się gdzieś daleko w kosmos. Krawędzią krateru wspięliśmy się do najwyższego punktu, skąd mogliśmy zachwycać się widokiem bezkresnej przestrzeni, otaczającej nas z każdej strony. To niesamowite jak cała ta przestrzeń nasycona była kolorami i wypełniona różnego rodzaju nierównościami terenu, a ktoś mógłby pomyśleć, że Dolina Śmierci to monotonna i jednokolorowa pustynia.
Nasyceni widokami udaliśmy się z powrotem w kierunku miejscowości Stovepippe Wells, gdzie zatrzymaliśmy się w pubie na małe piwo i lekką kolację. Ciemne chmury zawisły nad Doliną Śmierci, a po szybie przy naszym stoliku zaczęły spływać krople deszczu. Gdy wyszliśmy na zewnątrz już nie padało, a my skierowaliśmy się na prymitywne pole kempingowi Emigrant. Jako jedyni rozłożyliśmy tam namiot, ale w nocy obudziły mnie odgłosy krzątających się nieopodal ludzi.
Dzień 7. Park Narodowy Doliny Śmierci
Następnego dnia, z samego rana ruszyliśmy na wydmy, które w świetle wschodzącego słońca przybrały już nie złote, ale różowo-beżowe zabarwienie. Spacerowaliśmy po piaszczystych grzbietach jakieś dwie godziny, na szczęście znowu sprzyjała nam pogoda – lekki wiaterek, chłodne powietrze. Potem ruszyliśmy na południe do punktu Zebriskie, kolejnego magicznego miejsca niczym z innej planety. Potężne żółte szczyty i wzniesienia wyglądały jak wzburzone, falujące morze. Na kilku zdjęciach uchwyciłam Piotrka spacerującego wśród falistych wypukłości i dopiero te zdjęcia mogą oddać skale tego miejsca. Piotrek wygląda na nich jak czarna, maluteńka kropeczka, można nawet pomyśleć, że to jakiś pyłek, albo że brud osiadł na powierzchni zdjęcia.
Po wizycie w punkcie Zebriskie udaliśmy się do oazy Furnance Creek, gdzie w sercu doliny wyrastały zielone palmy i skupiało się całe turystyczne życie. Tutaj mieściły się restauracje, resorty, hotele i inne wynalazki cywilizacji. Zafundowaliśmy sobie porządny obiad i odpoczęliśmy co nieco przed ruszeniem w dalszą drogę. Znów skierowaliśmy się na południe lecz tym razem szosą Badwater, kierując się do najniżej położonego punktu na półkuli zachodniej tj. na wysokości 86 m p.p.m. Po drodze zrobiliśmy kilka postojów, pierwszy w Złocistym Kanionie, gdzie ruszyliśmy 1,5 km szlakiem, wytyczonym pośród żółtych warstw skalnych. Kolejnym punktem była pętla Artistic Drive z przystankiem w Artistic Palette. Przemierzając krainę zerodowanych, kolorowych skał, po raz kolejny otoczył nas nasycony barwami świat, jakiego wcześniej nigdy nie spotkaliśmy. Następnie żwirową droga udaliśmy się w kierunku płaskiej, białej powierzchni, która cały czas pojawiała się w krajobrazie parku. Jak się okazało było to Diabelskie Pole Golfowe (Devils Golf Course), czyli rozległa przestrzeń, na której wyrastały z ziemi guzowate formacje solne. Formacje te, podobnie jak olbrzymie płaty spękanego błota, na które napotkaliśmy spacerując po wydmach oraz same wydmy, to pozostałości płytkiego jeziora, które w plejstocenie wypełniało Dolinę Śmierci. Kolejny postój zrobiliśmy przy naturalnym skalnym moście przy Natural Bridge Canyon. Wysoki na 15 metrów skalny łuk wyrzeźbił wartki strumień wody. Wzdłuż kanionu poprowadzony by 1,5 km szlak, bardzo podobny do tego w ścianach Złotego Kanionu, z tym że tu otaczały nas barwy różowo-szare.
Ostatnim punktem dnia było wyschnięte jezioro Badwater i słynna, największa depresja. Powierzchnia jeziora wypełniona była tylko białą solą, która formowała ciekawe sześciogonalne wzory, co sprawiało wrażenie jakbyśmy stąpali po fantazyjnym dywanie. Na zachodzie z podnóża tego białego dywanu wyrastał ciemnoniebieski łańcuch górski, a niebo pokryte było gęstymi chmurami przez które gdzieniegdzie przedzierały się słupy światła. Na wschodzie zaś wznosił się łańcuch gór Amargosa mieniący się kolorami, oświetlony światłem zachodzącego słońca. Zachwyceni wpatrywaliśmy się w ten niecodzienny krajobraz. Było nam smutno, że nazajutrz będziemy musieli opuścić tą fascynująca dolinę. Czekała nas długo droga do domu i powrót do codzienności.
Dzień 8. Park Narodowy Doliny Śmierci i powrót
Ostatnią noc spędziliśmy na kampingu Furnance Creek, a z samego rana udaliśmy się do ostatniego punktu tzw. Dantes View, gdzie mieliśmy pożegnać Dolinę Śmierci. Z wysokości 1699 m n.p.m. rozpościerał się tu widok na solniska w Badwater oraz łańcuch Panamint, z wyraźnie odznaczającym się białym szczytem Telescope Peak. Skonsumowaliśmy małe śniadanko w tym urokliwym miejscu, po czym ruszyliśmy w trasę. W drodze powrotnej nie mieliśmy już żadnych przygód, ani niespodzianek związanych z naszym Probkiem. Szczęśliwie dotarliśmy do domu.
Była to kolejna wspaniała podróż, w której w przeciągu siedmiu dni zobaczyliśmy tak wiele. Dotarliśmy do największego, polodowcowego kanionu na świecie – przepięknej doliny Yosemite, dotknęliśmy strumienia najwyższego w Ameryce Północnej wodospadu, stanęliśmy twarzą w twarz z największym drzewem świata i spojrzeliśmy w przepaść najgłębszego kanionu. Nocowaliśmy u stóp najwyższego w Ameryce Północnej szczytu górskiego, a dwa dni potem stanęliśmy w najniżej położonym punkcie na zachodniej półkuli. Przemierzyliśmy Dolinę Śmierci wzdłuż i wszerz poznając jej nasycony barwami świat i na dobre zauroczyliśmy się polodowcową krainą Doliny Yosemite, której piękno pozostanie w naszych sercach na zawsze.