Auto-podróże
Dookoła Ameryki
Długość trasy: 11 864 mil ( 19 093 km )
Start: 19 sierpień 2009
Czas trwania: 35 dni
Samochód: Jeep Patriot 2008
I oto nadeszła ta magiczna data - 19 sierpień 2009 roku. Dzień początku naszej wyprawy dookoła Ameryki. Dzień, na który czekaliśmy z utęsknieniem. Właśnie wróciliśmy z pracy i od razu pakujemy nasze manatki. Nie ma chwili do stracenia, dzika przygoda stoi tuż za naszymi drzwiami i zaprasza nas na ekscytującą wyprawę.
O 21:45 siedzimy w samochodzie, upewniając się czy zabraliśmy najważniejsze rzeczy. Na kolanach trzymam plan naszej podróży, który przygotowywaliśmy już od dłuższego czasu. Plan ten jest bardzo, bardzo ważny. Dzięki niemu mamy bowiem szansę, mieszcząc się w czasie, zobaczyć wszystko to, co zaplanowaliśmy. Przed nami 35 dni wyprawy, około 19 000 km do przejechania i cała masa miejsc do zobaczenia. Ruszamy w drogę. Pierwszy przystanek Północna Dakota i Park Narodowy Theodore Roosevelt.
Dzień 1. Park Narodowy Theodore Roosevelt, jednostka północna (Północna Dakota)
Po około 15 godzinach jazdy zbliżamy się do parku, a dokładnie jego północnej jednostki. Nad nami morze gęstych chmur a dookoła zielony dywan delikatnie zaokrąglonych wzniesień i pagórków. Towarzyszy nam piękna, słoneczna pogoda. Wkrótce wjeżdżamy na teren parku i pierwsze co rzuca się w oczy, to panująca tu cisza i spokój. Nie widać żadnych samochodów, żadnych turystów, tylko kilku robotników zajmujących się rekonstrukcją głównej drogi.
Na rozgrzewkę ruszamy 6 km szlakiem Upper Caprock Coluee, który zatacza pętle w samym sercu północnej jednostki. Wspinamy się coraz wyżej pokonując 120 metrową różnicę wzniesień, co okazuję się bardzo wyczerpujące dla naszych zasiedziałych 15 godzinną jazdą mięśni. Wkrótce docieramy do miejsca, z którego roztacza się bajkowy widok na krajobraz parku. Z jednej strony morze falującej na wietrze trawy preriowej, z drugiej ciągnące się w nieskończoność wielobarwne pagórki, wąwozy i kaniony zbudowane z kolorowych warstw skalnych: beżowych, szarych, popielatych i lekko pomarańczowych. Teraz schodzimy w dół, docierając do punktu River Bend Overlook, gdzie głównym elementem krajobrazu jest leniwie wijącą się przez szerokie równiny rzekę Little Missouri. Tutaj robimy małą przerwę. Wieje dość silny, ale ciepły i przyjemny wiatr. Pomimo tak znacznego ruchu powietrza cały krajobraz sprawia wrażenie jakby zatrzymał się w czasie. Rzeka wydaje się stać w miejscu, a gęste obłoki chmur nieruchomo zawisły w powietrzu. Jestem zauroczona panującą dookoła ciszą i niezmąconym spokojem. Jedynymi słyszanymi odgłosami jest szum wiatru i melodia wyśpiewywana przez, jak mi się wydaje, cykady. Otaczający nas krajobraz przypomina bardzo ten, który widzieliśmy w Parku Narodowym Badlands, tyle że tam był on bardziej surowy, pozbawiony roślinności, niczym z księżyca. Tutaj zerodowane zbocza skalne porośnięte są zielonymi, gęstym kępami jałowców i jesionów, co razem z rzeką dodaje temu miejscu większej żywotności.
Nie musimy martwić się o znalezienie noclegu. Główny kemping Juniper jest praktycznie pusty i bardzo przyjemny. Rozkładamy namiot nad porośniętym topolą brzegiem Little Missouri i zmęczeni padamy jak muchy.
Dzień 2. Park Narodowy Theodore Roosevelt, jednostka południowa (Północna Dakota)
Pobudka 5 rano. Szybkie śniadanie i ruszmy do punktu widokowego Oxbow, gdzie udaje nam się zobaczyć skąpaną w barwach wschodzącego słońca dolinę rzeki Little Missouri. Nad samą rzeką unosi się delikatna mgiełka, która stopniowo rozprasza się i po chwili znika nam z oczu.
Wracając na pole namiotowe spostrzegamy pasącego się na prerii bawoła. Jesteśmy bardzo podekscytowani i zupełnie nieświadomi tego, że w całej naszej podróży przyjdzie nam spotkać jeszcze wiele osobników tego gatunku. Zatrzymujemy się także przy ciekawym zjawisku geologicznym tj. kulistych, piaskowcowych konkrecjach (Cannonball Contrections Pullout). Duże, kilku dziesięciometrowe skalne twory, będące skupiskiem minerałów, wyglądają jak potężne jajka lub armatnie kule. Oczywiście wdrapuję się na największe „jajo”, a Piotrek robi mi pamiątkowe zdjęcie. Składamy namiot i ruszamy do jednostki południowej.
Jak się spodziewaliśmy ta część parku nie jest już tak odosobniona i dzika jak jednostka północna. Ruch turystyczny jest tu wyraźnie odczuwalny, choć nie jest on bardzo nasilony i całkiem do zniesienia. Pogoda nadal słoneczna, a niebo zupełnie bezchmurne. Najpierw rozkładamy namiot i jemy obiadek po czym ruszamy malowniczą trasą, zataczającą pętle przez cały park. W drodze spotykamy przeróżne zwierzęta: bawoły, sarny, jelenie, dzikie konie, nieco dziwaczne małe, białe krowy no i oczywiście popularne pieski preriowe. Jak się okaże pod koniec naszej podróży, w żadnym innym parku nie spotkamy już tak wielu różnego gatunku zwierząt.
Bawoły i konie wydają się być zupełnie obojętne na obecność ludzi. Co niektóre stoją na środku drogi, zupełnie nie przejmując się panującym dookoła zamieszaniem, spowodowanym formującym się korkiem. Co niektórzy ludzie trąbią, inni wysiadają z aut i z radością fotografują zwierzynę, a pozostali po prostu bezradnie się przyglądają. Największą popularnością cieszą się pasące na prerii bawoły. Znaki ostrzegawcze wyraźnie zakazują zbliżania się do tych zwierząt, a nawet opuszczania samochodów, gdy te znajdują się w pobliżu. Nikt znaków tych jednak nie przestrzega i praktycznie każdy namiętnie fotografuję lub obserwuje dziką zwierzynę. Również my dajemy się skusić na małą sesję, chyba dlatego, że zwierzęta robią wrażenie niegroźnych i co najważniejsze zupełnie nie zainteresowanych ludźmi. Czy mogą być to tylko pozory? Widocznie tak, gdyż wkrótce pojawia się strażnik parku i przegania całe towarzystwo, jeszcze raz ostrzegając przed bardzo realnym, choć być może dobrze zamaskowanym niebezpieczeństwem.
Bawoła zastępujmy bardziej wdzięcznym obiektem fotograficznym czyli pieskiem preriowym. Ruszamy na polanę, na której znajdują się całe kolonie piesków i tutaj spędzamy trochę czasu, gdyż podejście do jednego osobnika i zrobienie mu zdjęcia to nie lada gratka. Pieski preriowe są naprawdę uroczę, ale bardzo nieśmiałe, jeden ruch w ich kierunku i już znikają w swoim domku pod powierzchnią ziemi. Potrzeba masę cierpliwości i czasu, aby oswoić ze sobą małego osobnika. O ile cierpliwości mi nie brakuje (odkryłam w sobie niewyczerpalne pokłady cierpliwości jeśli chodzi o fotografię zwierząt), to z czasem jest już gorzej. W każdym razie obydwoje z Piotrkiem upatrujemy sobie po jednym domku i powolutku zbliżamy się do niego. Odkryłam, że pieski widzą tylko to co się rusza. Jeśli za każdym razem gdy ten spojrzy na ciebie ty zastygniesz w bezruchu, to pozostaniesz dla niego niezauważona. Przypomina to trochę jedną z dziecięcych zabaw i dla postronnego obserwatora musi wyglądać komicznie.
Po jakichś 20 minutach udaj mi się zbliżyć do mojego upatrzonego obiektu i zrobić kilka zdjęć. Dopiero się rozkręcam, gdy nagle uświadamiam sobie, że kończą mi się baterię, noi po chwili aparat się wyłącza, a ja nie mam przy sobie zapasowych. Zresztą nawet gdybym miała, to zbyt duży ruch i dźwięk przy zmianie baterii doprowadził by do klapy i mój oswojony piesek zapadłby się pod ziemię. Wściekła wracam do samochodu i po chwili upatruję sobie kolejną „ofiarę” i zaczynam cała zabawę od nowa. Gdy już jestem w miarę usatysfakcjonowana opuszczamy preriówki i udajemy się w dziką przejażdżkę terenową drogą do założonego przez Theodora Roosevelta historycznego rancza w Elkohorn.
Przejazd malowniczą i opustoszała trasą okazuje się być najlepszym punktem dnia. Znów przemierzamy odizolowane, opustoszałe tereny, nad nami niebieskie niebo a dookoła nasycona kolorami dzika kraina. Aby dotrzeć do samego rancza trzeba pokonać rzekę, co nie zawsze jest możliwe. Na miejscu okazuję się, że niestety dzisiaj poziom wody jest zbyt wysoki i musimy zawracać. Nie czujemy zbyt dużego żalu, gdyż nie o zwiedzanie rancza nam chodziło, ale o przejażdżkę samą w sobie.
Na zachód słońca udajemy się do punktu Buck Hill. Ze wzgórza roztacza się widok na morze falujących pagórków, ale niebo pozostaje bezchmurne i zupełnie bez wyrazu, przez co krajobraz jest mało efektowny i nieco monotonny.
Dzień 3. Park Narodowy Yellowstone (Wyoming)
Rano ruszamy dalej na zachód do Parku Narodowego Yellowstone. Pierwszy raz usłyszałam o tym miejscu w czasie studiów na wykładzie z geologii ogólnej i nie mogłam wówczas uwierzyć, że ta bajkowa kraina tryskających gejzerów, gorących źródeł i kolorowych kanionów naprawdę istnieje. Odkąd przyjechaliśmy do USA zawsze marzyłam, aby tam pojechać. Teraz dzieli nas od parku „tylko” 900 km.
Po kilku godzinach jazdy docieramy do małej, turystycznej miejscowości Red Lodge, od tego momentu rozpoczyna się „najpiękniejsza trasa w Ameryce” czyli Bearthooth Highway, ciągnąca się przez następne 100 km praktycznie do samego Yellowstone. Od jakiegoś czasu na horyzoncie widnieje niebieski zarys łańcucha Gór Skalistych, a my podążamy dokładnie w jego kierunku. Po chwili pniemy się już cały czas pod górę przez potężny masyw Gór Bearthooth, wznoszący się na wysokość ponad 3000 m n.p.m. Droga wije się ostrymi zakrętami, a spoglądanie w dół przez okno samochodu staje się coraz bardziej stresujące. Wkrótce znajdujemy się w najwyższym punkcie (3344 m n.p.m.) i tu robimy mały postój. Widoki są wspaniałe, ale wiatr chce urwać głowy. Trudno zrobić jakiekolwiek zdjęcie, w ogóle mam wrażenie że zaraz odlecę z wiatrem w kosmos. Od tego punktu zjeżdżamy już ciągle w dół mijając krystaliczne, alpejskie jeziora. Jesteśmy już o krok od parku.
Yellowstone to także kraina różnorodnej zwierzyny, o czym przekonujemy się zaraz na wjeździe do parku. Z okna samochodu dostrzegam spacerującego po wzgórzu niedźwiedzia brunatnego. Zwierz jest daleko od nas, ale słuch ma wyśmienity. Gdy tylko się zatrzymujemy i otwieramy drzwi samochodu, misiek od razu reaguje i ucieka w las.
Yellowstone jest naprawdę dużym parkiem i jak się spodziewaliśmy bardzo popularnym i zatłoczonym. Decydujemy się zobaczyć kilka miejsc, a następnie przejechać do sąsiedniego Grand Teton i tam spędzić niedzielę, wracając z powrotem do Yellowstone w poniedziałek. Mamy nadzieje, że tym sposobem unikniemy tłumów. Najpierw udajemy się w kierunku Canyon Village i robimy postój nad urwiskiem 470 metrowego Wielkego Kanionu Yellowstone, w punkcie z widokiem na wodospad Lower Falls. Muszę przyznać, że wodospad ten wraz z kanionem jest najbardziej malowniczym z wszystkich jakie dotychczas widzieliśmy zwiedzając Amerykę, a było ich sporo. Decydującym czynnikiem są chyba przepiękne, soczyste i intensywne barwy ścian kanionu, w których dominują ciepłe żółcie, pomarańcze i beże. Spadający z hukiem turkusowy wodospad w tak barwnym otoczeniu prezentuje się oszałamiająco.
Z tego miejsca kierujemy się na południe, zatrzymując przy Ukrytej Dolinie (Hidden Valley), gdzie pasie się całe stado bawołów. Oczywiście podobnie jak w parku Theodore Roosevelt i tu nikt nie przestrzega zakazu zbliżania się do dzikich zwierząt. Robi się coraz ciemniej, ale udaje nam się zobaczyć jeszcze jedno miejsce tzw. Sulphur Caldron, gdzie z „dziur” w powierzchni ziemi unoszą się tajemnicze gazy i pary, których zapach do złudzenia przypomina zgnite jaja. Do Grand Teton docieramy późną nocą.
Dzień 4: Park Narodowy Grand Teton (Wyoming)
Pobudka 5:45. Ruszamy do punktu Snake River Overlook, aby tam złapać wschód słońca. Rzeka niczym prawdziwy wąż wykręca się i meandruję przez dolinę Jackson Hole, a za nią wznoszą się potężne, granitowe Góry Teton. Następny punkt przy Schwabacher Road przedstawia podobny krajobraz. Łańcuch Teton odbija się w wodach rzeki Snake, niczym w lustrzanym zwierciadle. Miejsce naprawdę malownicze, nic więc dziwnego, że pomimo bardzo wczesnej pory nie jesteśmy tu sami. Łatwo się zorientować, że napotkani ludzie to sami fotografowie z profesjonalnym sprzętem i nieugaszonym zapałem do robienia zdjęć. Również w kolejnym punkcie, przy pobocznej drodze Antelope Flats, spotykamy tylko kilku zapalonych fotografów. Na płaskiej polanie zachowało się kilka starych rancz, które pięknie się komponują na tle łańcucha Teton.
Zbliża się pora śniadania, co doskonale odczuwają nasze głodne żołądki, więc ruszamy w poszukiwaniu jedzenia. Trafiamy do maleńkiej, turystycznej miejscowości Jackson, która swoim klimatem przypomina Zakopane i tu zamawiamy dwie, potężne jajecznice. Po ich skonsumowaniu jesteśmy gotowi do dalszych przygód.
Pora na jakiś szlak, których w parku Grand Teton jest pod dostatkiem. Nasz wybór pada na Cascade Canyon. Pogoda niestety nie dopisuje, właśnie zaczyna pokropywać. Szlak rozpoczyna się po drugiej stronie Jeziora Jenny Lake, więc wykupujemy bilety (10$ od łepka) i przepływamy na drugi brzeg. Mam lekkie obawy dotyczące niedźwiedzi. Park zamieszkiwany jest bowiem nie tylko przez niedźwiedzie czarne, ale także grizzly o czym zawiadamiają liczne ulotki, znaki i czasopisma. Już przed wyjazdem wiedziałam, że szansę spotkania z niedźwiedziami grizzly będziemy mieli w trzech parkach: Yellowstone, Grand Teton i Glaciar. Przeczytałam masę artykułów na ich temat i im więcej czytałam tym bardziej zaczynałam się denerwować. Przed wyjazdem kupiliśmy specjalny gaz pieprzny i dzwonki. Oczywiście gaz ten spoczywa teraz w kieszeni moich spodni, a dzwonki zawieszam na plecak. W ten sposób nie czuje się zupełnie bezbronna. Pierwszy odcinek szlaku prowadzi nas do wodospadu Hidden Falls. Z tego miejsca ruszamy bardzo stromą dróżką do Inspiration Point, punktu położonego na wysokości 213 m n.p.m. z widokiem na Jezioro Jenny i ciągnąca się za nim równinę. Tutaj większość ludzi kończy swoją przygodę z Kaskadowym Kanionem. My natomiast podążamy dalej wzdłuż malowniczej, stromościennej, lodowcowej doliny. Dookoła otaczają nas ostre, granitowe szczyty, a w dnie kanionu szumi strumień Cascade. Niestety deszcz cały czas leje i jest nieco chłodnawo, ale trasa jest przyjemna i w miarę lekka. Co jakiś czas głośno pokrzykujemy, dając niedźwiadkom znać, że jesteśmy w pobliżu. Po pokonaniu jakichś 5 km decydujemy się zawracać. Ostatnia łódź odpływa o godzinie 18, potem nie pozostaje nic innego jak ruszyć do parkingu z buta. Do przystani nad brzegiem jeziora docieramy o 17:30 i łapiemy się na przedostatni kurs. Deszcz leje już nieprzerwanie aż do następnego ranka.
Dzień 5. Park Narodowy Yellowstone (Wyoming)
Przed wyruszeniem do Yellowstone udajemy się w jeszcze jedno miejsce w parku Grand Teton, mianowicie na szczyt góry Signual Mountain. Do punktu widokowego wiedzie stroma i kręta trasa samochodowa. Na samym szczycie roztacza się krajobraz z widokiem na jezioro Jackson Lake na pierwszym planie i trzema szczytami Grand Teton w tle. Niestety cały czas kropi, dookoła unosi się mgła, co sprawia, że widoczność jest naprawdę kiepska. Na szczęście w Yellowstone panują znacznie lepsze warunki pogodowe, jest słonecznie, ale niekoniecznie ciepło. Kierujemy się do miejsca, gdzie zgromadzona jest większość gejzerów i innych zjawisk hydrotermalnych w parku. Już z daleka widzimy połacie lasów, w których z kilku punktów unoszą się kłęby dymu. Na początku ma się wrażenie, że to początki pożaru, w rzeczywistości są to jednak wyziewy gazów i obłoki unoszącej się pary. To przypomina mi, że cały park leży na kalderze, która jest pozostałością po olbrzymim wulkanie. Obecnie gorąca komora magmowa znajduję się tylko 8 km pod powierzchnia terenu. Nic więc dziwnego, że właśnie w Yellowstone skupia się ponad połowa wszystkich czynnych na Ziemi gejzerów.
Samochód parkujemy przy tym najbardziej znanym, czyli gejzerze Old Faithful. Jeden rzut okiem i już możemy wysunąć dwa wnioski. Wniosek numer jeden, pomimo poniedziałku park jest nadal zatłoczony, wniosek numer dwa, gejzer lada moment wybuchnie, na co wskazują zebrane dookoła niego tłumy. Rzeczywiście „Stary Wierny” nie zawodzi i po kilku minutach wyrzuca w górę słup gorącej wody. Z tego miejsca rozpoczyna się sieć szlaków i drewnianych pomostów, które biegną między całą masą mniejszych gejzerów i gorących sadzawek. Ruszamy w drogę zafascynowani otaczającym nas światem, jakiego nigdy wcześniej nie spotkaliśmy. Dziwaczne odgłosy z podziemi, unosząca się para i gazy, mieniące się całą gamom kolorów wodne oczka i sadzawki, noi ten charakterystyczny zapach siarki. Jakie przyjemne są chwile, gdy delikatna jak mgiełka para kieruje się w moją stronę i przez moment użycza mi swego ciepła.
Przejście całego szlaku zajmuje nam sporo czasu. W końcu już lekko zmęczeni i głodni jak wilki wracamy w stronę parkingu, zatrzymując się w zabytkowym zajeździe Old Faithful Inn, gdzie zadowalamy się typowo amerykańskim obiadem tj. hamburger, frytki plus pepsi oczywiście. Po obiadku odwiedzamy jeszcze inne podobne miejsca z gejzerami, po czym kierujemy się z powrotem w rejon Wielkiego Kanionu Yellowstone, w którym zauroczyliśmy się od pierwszego wejrzenia.
Przy kanionie położony jest tylko jeden kamping i mamy dużą nadzieję, że uda nam się tam przenocować. Niestety całe pole namiotowe jest wypchane po brzegi i musimy zmienić noclegowe plany. Robimy kolejne podejście do wodospadu Lower Falls. Tym razem schodzimy stromą krawędzią kanionu do miejsca, gdzie znajduje się początek wodospadu, czyli położony na wysokości 97 m n.p.m. próg, z którego potężna masa wody z hukiem spada w przepaść. Powoli zbliżam się do barierki i niepewnie zerkam w dół. Widok przyprawia mnie o zawroty głowy, nogi robią się jak z waty i mam wrażenie, że zaraz zemdleję. Powoli zapada zmierzch a nas czeka jeszcze bardzo strome podejście w górę. Miejsce do spania udaje nam się znaleźć dopiero na kampingu Norris, który położony jest ponad 50 km od Canyon Village.
Dzień 6. Park Narodowy Yellowstone (Wyoming)
Pobudka 5:45 i znów przejazd do Canyon Village. Tym razem jedziemy trasą wzdłuż południowej krawędzi kanionu Yellowstone. Chcemy zobaczyć nasz ulubiony wodospad w świetle wschodzącego słońca. Zatrzymujemy się w punktu Artistic Point i na miejscu spotykamy tylko jednego „rannego ptaszka”, który podobnie jak my cierpliwie wypatruje pierwszych słonecznych promieni. Ze zdziwieniem i lekkim rozczarowaniem stwierdzamy, że wodospad jest zupełnie niewidoczny, co spowodowane jest gęstą mgłą, która całkowicie wypełnia wnętrze kanionu. Mamy jednak nadzieję, że po jakimś czasie mgła ustąpi, więc pozostaje tylko czekać. Ponieważ jestem strasznie senna i dosłownie trzęsę się z zimna, decyduję się na małą drzemkę w samochodzie. Piotrek pozostaje na miejscu i uzbraja się w cierpliwość. Moja drzemka trwa ponad półtorej godziny, co z niedowierzaniem stwierdzam po przebudzeniu. Pośpiesznie wracam do punktu, gdzie pojawiło się już kilkunastu ludzi. Mgła rzeczywiście ustąpiła odsłaniając spektakularny widok, na który wszyscy czekali.
Punkt w którym się znajdujemy zlokalizowany jest w dużej odległości od wodospadu, co daje możliwość podziwiania znacznego odcinka kanionu, na końcu którego Lower Falls błyszczy niczym biała perełka. W kolejnym miejscu, do którego się udajemy, będziemy mieli szansę stanąć twarzą w twarz z tymże wyjątkowym klejnotem parku. Najpierw musimy jednak pokonać 400 stromych stopni w dół, co sprawia, że znów zaczynam się lekko denerwować. Kurczowo trzymam się barierki, a dookoła widzę tylko otchłań przepaści. Chciałabym nie musieć spoglądać w dół, ale przecież muszę patrzyć, gdzie stawiam kolejny krok. Nie jest łatwo, ale opanowanie, głębokie oddechy i zachowanie zimnej krwi bardzo pomagają. Na dole możemy nie tylko usłyszeć wodospad, ale także poczuć go na własnej skórze, gdy kropelki lodowatej wody lądują na naszych twarzach. W pełni usatysfakcjonowani wspinamy się z powrotem na górę i ruszamy do ostatniego już miejsca w parku Yellowstone, który znajduje się na naszej liście, czyli Mammoth Hot Springs. Jest to kolejny, termalny obszar, gdzie co prawda nie ma gejzerów, ale za to znajdują się setki gorących źródeł. Tutaj żegnamy Yellowstone po czym ruszmy na północ do świata lodowców, ostrych turni i krystalicznych jezior czyli Parku Narodowego Glacier.
Przed nami jakieś 7 godzin jazdy. Ostatnie kilka godzin, to przemierzanie bezkresnego pustkowia. Z każdej strony otaczają nas połacie zielonych pagórków, które zdają się falować niczym wzburzony ocean. Gdzieś na środku tego oceanu ciągnie się niczym cieniutka tasiemka samochodowa trasa, a na niej maleńka kropeczka, czyli nasz samochód i my i tylko my. Nie mijają nas żadne inne pojazdy, po prostu totalna pustka. Czasem tylko przejeżdżamy przez maleńkie miasteczko, które jakimś cudem funkcjonuje na tym odludziu. Pisząc maleńkie miasteczko mam na myśli 3, w porywach do 5 domów, czasem jeden sklepu i nawet benzynowa stacja. Nie mogę pojąc jak ludzie mogą egzystować w takim miejscu? To pozostaje dla mnie niezgłębioną tajemnicą. Do parku docieramy nocą.
Dzień 7. Park Narodowy Glacier (Montana)
Pobudka 6 rano. Pierwszy dzień postanawiamy przeznaczyć na wędrówkę szlakiem do lodowca Grinnell Glacier. Jest to jeden z około 50 lodowców „karzełków”, które dziś zalegają w podszczytowych partiach parku. Szlak rozpoczyna się w kotlinie polodowcowej Many Glacier i ma długość ponad 9 km w jedną stronę. Zapowiada się więc całodniowa wędrówka. Już na samym początku szlaku duża tablica z rysunkami dwóch gatunków niedźwiedzi, informuje, że wkraczamy na obszar zamieszkały przez te dzikie zwierzęta. Od tego momentu w mojej głowie w kółko powtarza się jedna i ta sama scena: potężny niedźwiedź grizzly wchodzi nam w drogę, a ja trzęsąc się ze strachu zamieram w bezruchu i za wszelką cenę nie chce spojrzeć mu w oczy. Nawiązanie kontaktu wzrokowego z miśkiem to ponoć nic innego jak wyzwanie go na pojedynek. Na szczęście na szlaku spotykamy sporo turystów, co trochę mnie uspokaja.
Widoki są porażająco piękne. Idziemy wzdłuż przestronnej, polodowcowej doliny, mijając trzy błękitne, morenowe jeziora. W jednym z nich dostrzegamy dwa pływające łosie. Szkoda, że znajdujemy się dość daleko od tego jakże niecodziennego widoku. Po około 2,5 godzinach dochodzimy do miejsca piknikowego, jeszcze tylko jakieś 30 minut najbardziej stromego podejścia i jesteśmy u celu. Gdy docieramy na szczyt naszym oczom ukazuję się Górne Jezioro Grinnell, na którym spoczywają olbrzymie połacie lodu. Z każdej strony otaczają nas ostre granie i szpiczaste wierzchołki, jest to bajkowe miejsce. Spotykamy też mieszkańców tejże przepięknej krainy, czyli dwie śnieżne kozy. Podekscytowana podążam za nimi, ale moje dzwonki służące do odstraszania niedźwiedzi, sprawdzają się doskonale także w przypadku innej zwierzyny. Piotrek rusza w poszukiwaniu najlepszych ujęć, a ja drepczę za nim. Po jakimś czasie jednak tracimy się z oczu i samotnie już fotografujemy lodowcową krainę. Gdy mam już sporo zdjęci wracam do punktu początkowego. Tutaj czekam na Piotrka odpoczywając i wygrzewając się w ciepłych promieniach słońca.
Pogoda jest piękna, a ja czuje się bezpieczna, gdyż w miejscu tym przebywa dość sporo ludzi. Po jakiejś godzinie Piotrek wraca zadowolony ze swoich ujęć. Czas na jakieś zdjęcie ze mną w roli głównej. Przyjmuję pozę i w tym właśnie momencie następuję totalna katastrofa. Piotrek przez przypadek wciska nie ten co trzeba przycisk i cała karta pamięci zostaje skasowana. Wszystkie zdjęcia przepadają! Jestem przerażona, on załamany. Nie pozostaje nic innego jak tylko zacząć wszystko od nowa. Nie mam siły na godzinną wędrówkę, więc postanawiam pozostać tutaj i czekać na niego. I tak właśnie robię. Czas płynie i coraz więcej ludzi opuszcza lodowiec. Nowi turyści nie przychodzą, gdyż zbliża się już 17. W końcu uświadamiam sobie, że zostałam praktycznie sama, dostrzegam tylko jedną zakochaną parę nad brzegiem jeziora, dość daleko ode mnie. Znów nachodzą mnie czarne myśli. Oczami wyobraźni widzę niedźwiedzia grizzly idącego w moim kierunku. Zastanawiam się co by było, gdyby rzeczywiście taka sytuacja zaistniała. Nerwowo rozglądam się za Piotrkiem, ale nie ma po nim śladu. W końcu para też zaczyna się przygotowywać do powrotu i wtedy dostrzegam samotna postać jakiegoś zwierzęcia, która niczym spod ziemi pojawia się nagle na horyzoncie i wydaje powoli kroczyć w moim kierunku. To musi być grizzly! Jestem przerażona. Zostawiam nasze toboły i ruszam w kierunku pary, oni są moją jedyną deską ratunku. Po chwili jednak zawracam. Zanim wywołam panikę, decyduję się wykorzystać aparat jako lunetę i na maksymalnym zbliżeniu spróbować upewnić się co do rodzaju zwierzęcia. Ręce mi się trzęsą, gdy gapię się tak przez wizjer i próbuje zidentyfikować tajemniczą postać. W końcu dostrzegam, że zwierzę ma towarzystwo, wtedy przypominam sobie, że niedźwiedzie grizzly są z natury samotnikami i za towarzystwem nie przepadają. Znów rozglądam się za Piotrkiem i tym razem widzę czarną kropeczkę w oddali, to musi być on. Pędzę w jego stronę, a po moich policzkach spływają łzy, chyba ze szczęścia i ulgi. Opowiadam mu wszystko wściekła, że mnie tu zostawił i pokazuję tajemnicze zwierzęta, które teraz są już nieco bliżej i tym samym dają się rozpoznać. To nikt inny tylko muflony, czyli przedstawiciele dzikich owiec, te z charakterystycznymi, powykręcanymi i masywnymi rogi. No tak, teraz nie rozumiem dlaczego mogłam pomylić je z niedźwiedziami grizzly, ale w tak dużej odległości i przy mojej bogatej wyobraźni wszystko jest możliwe. Pora wracać, mam już dość wrażeń a poza tym niebawem zapadnie zmrok. Do parkingu docieramy na 19 i ruszamy w poszukiwaniu pola namiotowego. To był długi dzień.
Dzień 8. Park Narodowy Glacier (Montana)
Wczorajszego wieczoru dotarliśmy aż do kampingu Avalanche Creek i tu rozbiliśmy namiot. W nocy spotkałam niedźwiedzia grizzliego, na szczęście tylko we śnie ;-). Po śniadaniu ruszamy urokliwą trasą Going-to-the-Sun do przełęczy Logan Pass. Trasa jest nie tylko malownicza, ale także mrożąca krew w żyłach. Wąską szosą pniemy się licznymi zakrętami na sam szczyt przełęczy tj. na wysokość 2026 m n.p.m. Za oknem znów znajomy widok, przepaść, przepaść i jeszcze raz przepaść. Podziwiam Piotrka, że tak spokojnie prowadzi samochód w tych ekstremalnych warunkach.
Z Logan Pass ruszamy szlakiem Hidden Lake. Ponad dwa kilometry w miarę lekkiego podejścia i jesteśmy na miejscu tj. w punkcie, gdzie roztacza się widok na położone w dolinie Ukryte Jezioro otoczone ostrymi turniami. Tutaj szlak się kończy...dla 95% procent ludzi. Pozostałe 5% schodzi na dół do dna doliny. Zejście jest naprawdę strome, zastanawiam się tylko jak wdrapiemy się z powrotem? Kolejne 2,5 km i jesteśmy nad brzegiem krystalicznego jeziora. Spotykamy tu tylko wędkujące małżeństwo z kilkuletnim synkiem oraz kilka śnieżnych kóz, które wydają się być bardziej śmiałe niż ich koleżanki z obszaru lodowca. Idziemy dalej wzdłuż brzegu, zafascynowani tą cudowną krainą. W pewnym momencie musimy ściągnąć buty i zanurzyć nogi w lodowatej wodzie. Mam wrażenie, że odpadną mi stopy. W końcu zatrzymujemy się na zasłużony odpoczynek. Nie mogę się nadziwić jak tu pięknie. Zielony las, polana pokryta barwnymi kwiatami, niebieskie niebo z białymi obłoczkami, niemal pionowe skalne ściany o intensywnych barwach i jakby tego było mało cały ten bajkowy krajobraz odbity w krystalicznym jeziorze niczym w zwierciadle. Piotrek decyduje się na małą kąpiel. Na początku myślę, że żartuję, ale już po chwili zanurza całe ciało w lodowatej wodzie łącznie z głową! Chce żebym do niego dołączyła. Dziękuję, może innym razem. Wolę wygrzewać się na słońcu i wypatrywać niedźwiedzi (ciągle mam wrażenie, że czają się w lesie tuż za naszymi plecami). Słodkie leniuchowanie nie może trwać wiecznie, więc po jakimś czasie żegnamy to urocze miejsce i ruszamy w drogę powrotną. Przeżywam męki przy wspinaniu się pod górę. Wiedziałam, że lekko nie będzie. Na szlaku nie jesteśmy sami, oprócz wspomnianego wcześniej małżeństwa z dzieckiem, wiernie podąża za nami śnieżna koza.
Po 2 godzinach docieramy do parkingu, gdzie panuje jakieś zamieszanie. Wśród samochodów przechadza się całe stado muflonów. Zwierzęta nie zwracają uwagi na gapiących się ludzi, po prostu maja ich głęboko w duszy, którą ponoć podobnie jak ludzie posiadają. Od razu przystępuję do robienia zdjęć (wczorajszych muflonów nie udało mi się sfotografować). Po chwili nadjeżdża strażniczka parku i wytyka natrętnym gapią ich bezmyślność i głupotę. No tak, dla niej widok muflona jest powszechny jak chleb z masłem, dla mnie to raczej żabie udko w sosie czosnkowym, w dodatku tak ładnie podane przed nos.
Na zachód słońca kierujemy się w stronę jeziora Mcdonald, który jest największym zbiornikiem wodnym w parku. Żeby dotrzeć do jego brzegu, musimy pokonać wyboistą i krętą drogę ciągnącą się przez las. Meandrujemy między drzewami niczym w prawdziwym slalomie. Piotrek ma wyraźną frajdę, ja czuję jak wszystko przewraca się w moim żołądku. W końcu jesteśmy na miejscu, akurat na czas. Słońce właśnie zaczyna zachodzić. Znów jest pięknie, uroczo i romantycznie. Najpierw niebo zalewa się rażąca pomarańczą i czerwienią, potem delikatnym różem i zimnym fioletem. Nic tylko fotografować to kolorowe przedstawienie.
Dzień 9. Park Narodowy Mount Rainer (Waszyngton)
Rano udajemy się na śniadanie do restauracji położonej nad brzegiem Jeziora McDonald. Popijając pyszną, gorącą kawę stwierdzamy, że Park Lodowców jest chyba najpiękniejszym z wszystkich jakie do tej pory udało nam się zobaczyć. Po chwili dochodzimy jednak do wniosku, że o miano pierwszego miejsca może konkurować z nim tylko kalifornijski Yosemite. No cóż oboje wychowaliśmy się w górach, więc chyba właśnie dlatego górski świat jest nam szczególnie bliski. Trochę szkoda opuszczać tą piękną, lodowcową krainę, ale przed nami kolejne wyzwanie tj. Park Narodowy Góry Rainer. Nie jest to zwyczajna góra, ale potężny wulkan, który dodatkowo jest najwyższym szczytem Gór Kaskadowych. Przed nami ponad 900 km jazdy, trzeba więc nastawić się na długą podróż.
Po kilku godzinach spędzonych w trasie nastał czas na przerwę obiadową. Jak zwykle zatrzymujemy się w chińskiej restauracji. Ponad 80% wszystkich naszych obiadów w czasie wyprawy to chińszczyzna, którą moglibyśmy jeść bez końca. Musimy też uzupełnić ogólne zapasy jedzenia, co zmusza nas do wizyty w supermarkecie. Już dawno nasze stopy nie stanęły w mieście, a co dopiero w potężnym sklepie, gdzie tłumy i kolejki przyprawiają o zawrót głowy. Po zakupach jesteśmy bardziej zmęczeni niż po 18 km szlaku do Lodowca Grinnella. Wsiadamy do samochodu i czym prędzej uciekamy na łono natury.
Krajobraz za oknem przez jakiś czas się nie zmienia, najpierw zupełnie płasko, potem żółte pagórki i wzniesienia. Trawa wygląda na wysuszoną, żadnych drzew tylko maleńkie, suche krzaczki. Jakieś 100 km przed parkiem widoki robią się ciekawsze, coraz bardziej zielono i drzewiaście. Nagle naszym oczom ukazuję się potężna góra, chyba jesteśmy już blisko, choć ponoć w pogodny dzień Mount Rainer może być widoczny z odległości 160 km. Do parku docieramy koło godziny 22. No cóż dziś już nic nie pozwiedzamy. Czas na zasłużony sen.
Dzień 10. Park Narodowy Mount Rainer (Waszyngton)
Pobudka 6:30. Jedziemy do miejsca, gdzie wulkan odbija się w tafli Jeziora Reflection. Pogoda niestety nie sprzyja, jest bardzo pochmurnie, a powierzchnia zbiornika nieco wzburzona, co sprawia, że odbicie jest niewyraźne. Sam wulkan robi wrażenie. Potężna, samotna góra z lodowcową koroną wygląda niczym dostojna królowa. Ponoć śnieg i lodowce pokrywają najwyższe partie wulkanu przez okrągły rok. Jak dobrze, że wstaliśmy tak wcześnie, gdyż po kilkunastu minutach Mount Rainer znika z horyzontu za parawanem szarych chmur i gęstej mgły.
Czas na śniadanie. Ledwo rozkładamy jedzenia na stole piknikowym, gdy zaczyna lać. Jakby tego było mało z każdej strony jesteśmy atakowani przez wygłodniałe ptaki. Oto skutki oswajania przez ludzi dzikiej zwierzyny. O spokojnym śniadaniu możemy zapomnieć. Zważywszy na nieciekawą pogodę decydujemy się odwiedzić Visitor Center oraz dwa wodospady. Centrum turystyczne jest oblężone, a zaparkowane samochody, z braku wolnego miejsca na parkingu, ciągną się wzdłuż drogi na odcinku dobrych 4 km! Decydujemy się przejechać do północnej części parku, gdzie okazuje się być nieco spokojniej.
Po rozbiciu namiotu ruszamy krętą, górską szosą w kierunku Sunrise Visitor Center tj. najwyższego punktu w północnej części parku, do którego można dotrzeć samochodem. Droga szybko wznosi się ponad linię drzew, a nam znowu zatykają się uszy. Pierwszy postój robimy w punkcie Sunrise. Niestety ku naszemu rozczarowaniu nie widzimy nic poza znajomą mgłą. Kolejne kilkanaście minut jazdy i jesteśmy przy centrum turystycznym, to jest na wysokości około 2000 m n.p.m. Tutaj również po wulkanie nie ma śladu. Zaczynamy się trochę denerwować, więc żeby co nieco ochłonąć udajemy się na obiad. Do wyboru tylko i wyłącznie kuchnia amerykańska. Przeglądam menu w poszukiwaniu choć jednej potrawy, która w swojej nazwie nie posiada rzeczownika burger. Sama nie mogę w to uwierzyć, ale udaje mi się coś znaleźć. To coś nosi obiecującą nazwę lazani. Piotrek decyduje się na tradycyjnego burgera i po chwili dostajemy nasz obiad. Moja lazania jest zupełnie pozbawiona smaku, a burger ze starymi chipsami ma rozmiar dziecięcej piąstki. No cóż nasze żołądki niewiele się napełniają, a humory nie ulegają znacznej poprawie.
Czas na mały spacerek. Ruszamy szlakiem Emmons Vista Trail. Nazwa pochodzi od lodowca Emmons, który jest największym w kontynentalnych stanach. Szlak udostępnia spektakularny widok na Wulkan Rainer, z tymże właśnie lodowcem na pierwszym planie. Jest tylko jeden problem, ani wulkanu, ani lodowca przy tej oto pogodzie nie widać. Pomimo to spacerujemy po ukwieconej hali, stąpając po wilgotnej trawie w towarzystwie natrętnej mgły, która nie chce odstąpić nas nawet na krok. Tak oto wędrujemy jakieś dwie godziny, aż nasze głodne żołądki każą nam zawracać i uzupełnić zapasy. Powrót na parking i mała kolacja, po czym znów udajemy się do punktu z widokiem na lodowiec. Mamy już niewiele czasu, niebawem zapadnie zmrok. Siadamy na małej, drewnianej ławeczce i wpatrzeni w biały krajobraz cierpliwie czekamy. Czas płynie, mgła stoi w miejscu. Niestety to chyba na tyle, nieco przybici szykujemy się do odejścia. I wtedy zdarza się cud, bo tylko tak muszę to nazwać. Po 12 godzinach całkowitego braku widoczności mglista kurtyna powoli opada, a naszym oczom ukazuje się niebiański widok. Potężny wulkan ze lśniącą lodową czapą, okryty białym płaszczem lodowca Emmons wynurza się z morza chmur. Nie mogę uwierzyć, że góra znajduję się tak blisko nas, jakby na wyciągnięcie ręki. O ile rano widzieliśmy ją z pewnej odległości, teraz wydaje się stać dosłownie przed naszymi stopami. I pomyśleć, że ten kolos cały czas tu był, tak blisko, a my nie byliśmy tego świadomi. Szczęście jednak ciągle nam sprzyja, a już myślałam, że jest inaczej.
Dzień 11. Park Narodowy Gór Kaskadowych (Waszyngton)
Rano składamy namiot i ruszamy do kolejnego celu podróży jakim jest Park Narodowy Północnych Gór Kaskadowych. Jakie szczęście, że tym razem dystans jest nieco krótszy - tylko 380 km. Park podzielony jest na dwie jednostki, północną i południową, które rozdzielone są obszarem rekreacyjnym Jeziora Ross. Cały zespół parkowy znajduję się właśnie na terenie tego obszaru, przy szosie North Cascade Highway. Sam park jest praktycznie niedostępny dla ruchu drogowego. Jest tylko jedna prymitywna trasa, która umożliwia dostęp do południowej części parku, ale tę wyprawę planujemy na jutro.
Do centrum turystycznego docieramy w porze obiadowej. Zaopatrujemy się w mapy i pytamy o jutrzejsze warunki pogodowe. Na obszarze rekreacyjnym znajduję się kilka małych wiosek i miasteczek, niestety tutejsi mieszkańcy nie gustują w chińskim jedzeniu. Pozostają tylko amerykańskie restauracyjki i burgery. Ponieważ cały jutrzejszy dzień postanawiamy przeznaczyć na szlak, chcemy dziś trochę wypocząć i decydujemy się na pierwszą noc w motelu. Lubię spać w naszym maleńkim i przytulnym namiocie, ale nie będę kłamać, że myśl o łóżeczku i łazience tylko dla siebie nie zalewa mnie falą radości. Mały motel pod laskiem wygląda bardzo przyjemnie i tutaj postanawiamy się zakotwiczyć. Chwila odpoczynku i ruszamy zapoznać się z okolicą.
Przy głównej trasie North Cascade znajduję się kilka punktów widokowych. Na każdym się zatrzymujemy, ale niestety nie jesteśmy zbyt zachwyceni. Widoki na jeziora Diablo i Ross nie są złe same w sobie, ale wiszące dookoła słupy telegraficzne, stojące gdzieniegdzie budynki i innej przejawy ludzkiej działalności obecne w krajobrazie sprawiają, że czujemy się tutaj nieswojo. Aura spokoju i dzikość, tak charakterystyczna dla parków narodowych i rezerwatów przyrody, znikła gdzieś bezpowrotnie. Nie znajdujemy tutaj niczego dla siebie i wracamy do motelu. Zbliża się wieczór, a nas czeka jutro ciężki dzień. Mamy nadzieję, że na szlaku do przełęczy Cascade odnajdziemy ukrytego do tej pory ducha parku, a przynajmniej jakąś jego cząstkę.
Dzień 12. Park Narodowy Gór Kaskadowych (Waszyngton)
Pospaliśmy do 8 rano. Pakowanie i ruszamy w kierunku miejscowości Marblemount. Z tego miasta odchodzi w bok żwirowa i wyboista droga Cascade River Road, która na odcinku 48 km wspina się kręto w górę i dociera do południowej jednostki parku. Mamy sporo szczęście, gdyż zaraz na wjeździe duża tablica informuje, że trasa zostanie tymczasowo zamknięta dla ruchu począwszy od jutrzejszego dnia. No ładnie, tylko jeden dzień i musielibyśmy zapomnieć o szlaku Cascade Pass. Dojeżdżamy do parkingu, przy którym rozpoczyna się kilka szlaków. Do przełęczy Cascade jest około 6 km, jeśli starczy nam siły i energii przejdziemy dodatkowe 3 km do Góry Sahale. Czytałam, że szlak jest ciężki i trzeba być gotowym na walkę ze stromizną, wiatrem i przejmującym zimnem. Pogoda zapowiada się na słoneczną, ale na wszelki wypadek ładuję do plecaka kurtkę, długie spodnie i zapasowe, lekkie buty (w tym momencie mam na stopach ciężkie trapery). Do tego dochodzi jedzenie, woda i statyw, oj trochę przeraża mnie ciężar mojego plecaka.
Start godzina 11. Na początku mozolnie wspinamy się ostrymi zygzakami przez las. Obiecujemy sobie, że w drodze powrotnej policzymy ilość zakrętów, ale tak na oko już teraz stwierdzamy, że jest ich co najmniej z 50. Po jakimś czasie nareszcie wychodzimy z lasu i w końcu znajdujemy się ponad linią drzew. Od tego momentu już po w miarę płaskim terenie idziemy wzdłuż krawędzi góry aż do przełęczy Cascade.
Ponad połowa szlaku za nami, nie było tak źle. Mała przerwa na odpoczynek i podziwianie otaczających nas górskich krajobrazów. Decyduje się zmienić buty, gdyż te są bardzo ciężkie, noi oczywiście zdążyły nabawić mnie pierwszych odcisków. Po chwili możemy ruszać dalej. Z zadowoleniem stwierdzam, że zmiana obuwia dodała mi skrzydeł, czuję się lekka jak piórko. Niestety warunki na szlaku robią się coraz trudniejsze. Coraz bardziej stromo, pod stopami zamiast wydeptanej ścieżki olbrzymie kamole, do tego palące słonce i ciężkie plecaki. Pokonanie ostatnich 2 km niemal pionowego podejścia owocuję u mnie małą depresją. Mam wrażenie, że już nie dam radę. Jestem naprawdę bliska rezygnacji, ale Piotrek dzielnie prze naprzód i ani myśli o kapitulacji. Wlekę się więc za nim, wściekła na kłamstwa napisane o przerażającym zimnie jakie niby miało nas tu spotkać. Mój plecak jest wypchany po brzegi zapasową odzieżą, a ja pocę się z gorąca i mam ochotę jeszcze bardziej się rozebrać. W końcu, jakimś cudem po 4,5 godzinach wspinaczki, docieramy do celu.
Teraz stoimy na jednym z kilku kopcy usypanych z wielkich głazów i mniejszych skał. Na szczycie każdego z nich znajduje się niewielki, owalny i w miarę płaski obszar obłożony kamiennym murkiem. To nic innego tylko pole namiotowe! To znajdujące się obok nas jest aktualnie okupowane, tyle że chwilowo opuszczone przez właścicieli. Nigdy nie widziałam pola namiotowego w takim miejscu. Noc spędzona na takim kampingu musi być niezwykłym doświadczeniem, aż miałoby się ochotę spróbować. Niestety nie posiadamy potrzebnego sprzętu i ciężko mi sobie wyobrazić dotarganie go tu, na ten szczyt świata. Widoki są imponujące, z każdej strony ostre jak brzytwy szczyty Gór Kaskadowych, które wydają się ciągnąć w nieskończoność. Wysiłek został opłacony, a ukryta dotąd dusza parku przemawia teraz do nas głośno i wyraźnie. Szkoda tylko, że znajdujemy się w tym magicznym miejscu o niewłaściwej porze dnia. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Powrót oczywiście jest nieco łatwiejszy. Niestety zabraliśmy za mało wody i ostatnie resztki zostały właśnie opróżnione. Spragnieni narzucamy mega tempo i do parkingu docieramy ledwo żywi, zapominając o policzeniu leśnych zygzaków. To był naprawdę ciężki szlak, ale za cały trud wspinaczki zostaliśmy bogato wynagrodzeni. Teraz najchętniej odpoczęlibyśmy w namiocie, ale niestety jeszcze dziś musimy dotrzeć do obszaru położonego w obrębie północnej granicy parku. Z naszych obliczeń wynika, że przed nami około 200 km jazdy. Wszelkie dystansy poniżej liczby 300 km brzmią dla nas bardzo optymistycznie.
Dzień 13. Park Narodowy Olympic (Waszyngton)
Pobudka 7 rano. Wczoraj, późną nocą dotarliśmy do celu tj. kampingu Silver Fir, który położony jest na terenie rekreacyjnego obszaru Wulkanu Baker. Właśnie tutaj znajduje się raj przeznaczony dla wszystkich miłośników sportów zimowych. Mówi się, że gdyby wszystkie zimowe resorty porównać do aktu seksualnego, wówczas obszar Góry Baker byłby niczym innym, jak jego kumulacyjnym punktem, czyli orgazmem. Nie mamy zamiaru sprawdzać prawdziwość tych słów, gdyż wierzymy na słowo. Naszym celem wizyty, nie jest bowiem spotkanie ze sławną Górą Baker, ale niewielkim jeziorkiem o wdzięcznej nazwie Picture Lake. W tym właśnie niepozornym zbiorniku odbija się jeden z oblodzonych szczytów Gór Kaskadowych, czyli Wulkan Shuksan. Nad brzeg jeziora docieramy na wschód słońca i w tym oto malowniczym miejscu żegnamy się z parkiem Gór Kaskadowych, po czym ruszamy w drogę. Kolejny punkt wyprawy to Park Narodowy Olympic.
Aby dotrzeć na miejsce musimy przeprawić się promem. Niestety w porcie jesteśmy o 15 minut za późno i jesteśmy zmuszeni czekać w samochodowej kolejce na kolejny kurs, który nastąpi za 1,5 godziny. No cóż to dobry moment na drzemkę. Sama przeprawa promem trwa około pół godziny. Wszystko idzie bardzo sprawnie i w kilka minut po dotarciu do brzegu nasz samochód opuszcza pokład. Jeszcze trochę jazdy i będziemy na miejscu.
O Parku Narodowym Olympic, mówi się często, że stanowi jakby trzy parki w jednym, gdyż obejmuje on trzy odrębne ekosystemy: lodowcowe góry, dzikie wybrzeża Pacyfiku i las deszczowy strefy umiarkowanej. Ponieważ widokami gór zdążyliśmy się już nacieszyć po brzegi, teraz chcemy skupić się na innego rodzaju krajobrazach. Byłoby jednak wstydem nie zobaczyć najwyższego szczytu, od którego to pochodzi nazwa parku, czyli Góry Olympus. Decydujemy się więc na przejazd do Hurricane Ridge, to jest najwyższego punktu, do którego można dotrzeć samochodem. Na samym szczycie podziwiamy górskie krajobrazy i dajemy się skusić na dodatkową przygodę. Niedaleko centrum turystycznego od głównej trasy odchodzi niepozorna, żwirowa droga, która otwarta jest tylko w sezonie letnim (jeszcze się załapaliśmy). Z mapy wynika, że prowadzi ona na szczyt Obstruction Point (1966 m n.p.m.). Brzmi zachęcająco, więc decydujemy się zbadać to miejsce. Już po kilku minutach jazdy zaczynam żałować naszej decyzji. Oczywiście można powiedzieć, że liczne trasy nad przepaściami, jakie do tej chwili pokonaliśmy, zdążyły w jakimś stopniu przyzwyczaić mnie do atmosfery trwogi i grozy, jakie odczuwa się spoglądając w takich warunkach przez okno samochodu. Tutaj jednak jakieś granicę zostały przekroczone. Droga jest tak wąska, że modle się tylko, aby nic nie nadjechało zna przeciwka. Do tego żwirowa i bez żadnego zabezpieczenia po stronie przepaści. Chcę jeszcze podkreślić, że to właśnie ja siedzę teraz po tej stronie. Wydaje mi się, że lada chwila grunt spod kół samochodu po prostu się oberwie i będzie po nas. Na szczęście żaden samochód nas nie mija i jakimś cudem udaje mi się wytrwać do końca. Z parkingu robimy sobie krótki spacer w kierunku Góry Elk. Ten rejon jest bardzo malowniczy i w dodatku panuje tu błogi spokój, czego nie da się powiedzieć o Huricane Ridge. Droga powrotna na szczęście już mnie tak nie stresuję, gdyż tym razem nie jedziemy po stronie przepaści. W towarzystwie górskich szczytów przebywamy jeszcze do zachodu słońca, po czym ruszamy w kierunku oceanu i dzikich plaż.
Dzień 14. Park Narodowy Olympic (Waszyngton)
Noc spędziliśmy na kempingu położonym niedaleko plaży Rialto Beach. Jeszcze przed wschodem słońca podekscytowani jedziemy na spotkanie z oceanem. Skąpana w delikatnym różowym świetle plaża wygląda niczym senne marzenie. Rozrzucone tu i tam olbrzymie głazy skalne oraz wielkie pnie drzew, białe jak mleko fale i skalne wyspy wyrastające z oceanu i spowite mgłą niczym jakaś fata morgana. Szkoda tylko, że jest wietrznie i zimno, ale w miarę upływu czasu temperatura stopniowo wzrasta.
Gdy koło południa dojeżdżamy do lasu Hoh Rain Forest jest już bardzo słonecznie i w miarę ciepło. Park Narodowy Olympic chroni największy na świecie las deszczowy strefy umiarkowanej. Ponoć las ten jest na najlepszej drodze, aby przekształcić się kiedyś w prawdziwą dżunglę. Robimy sobie krótki spacer wśród gigantycznych drzew. Trochę brakuje nam jednak dżunglowskiego klimatu, jakiejś aury tajemniczości i dzikości, delikatnej mgiełki czy drobnego deszczyku. W zamian mamy ostre jak brzytwa słońce i spory ruch dookoła. Po wizycie w lesie jedziemy na obiad do Kalaloch Beach. Potem rozkładamy kemping zaraz przy plaży i z buta ruszamy w kierunku Ruby Beach. Spacerujemy wzdłuż malowniczego wybrzeża aż do zachodu słońca. Jest tu naprawdę pięknie. Po jednej stronie strome, wysokie i piaszczyste skarpy, po drugiej rozkołysany ocean, z którego wyrastają ostre skalne twory przypominające płetwy grzbietowe olbrzymich rekinów. Na plaży znajdujemy różne dziwaczne stworzenia jak zielone ukwiały, pomarańczowe rozgwiazdy, małże i ślimacze muszle. Wkrótce słońce zaczyna zachodzić, zalewając niebo pomarańczową barwą. Fale coraz mocniej uderzają o brzeg, zatapiając coraz to większe obszary plaży, co sprawia, że wielokrotnie musimy chwycić za statyw i brać nogi za pas. Na pole namiotowe wracamy już po omacku w ciemnościach i zupełnie przemoczonych butach.
Dzień 15. Wulkan Świętej Heleny (Waszyngton)
Rano budzi nas odgłos kropli deszczu uderzających o nasz namiot. Piotrek jeszcze raz wyrusza na Ruby Beach, aby tym razem uchwycić wschód słońca na plaży. Ja postanawiam dalej leniuchować i śpię aż do jego powrotu. Pochmurna pogoda i deszczyk stwarzają idealne warunki do wizyty w lesie deszczowym. Tym razem udajemy się do bardziej odludnej części parku, gdzie mieści się Quinault Ran Forest. Na parkingu jest zupełnie pusto. Pomimo małego deszczyku ruszamy przed siebie. Gdy tylko wchodzimy w głąb lasu, jesteśmy pod wrażeniem. Błyszcząca od kropli deszczu bujna i dziwaczna roślinność, potężne drzewa porośnięte grubym mchem, wielkie paprocie. Wszystko to skąpane w delikatnym i rozproszonym chmurami świetle dnia, no i to poczucie całkowitej izolacji, jakbyśmy znaleźli się gdzieś na końcu świata. Jest tutaj cały ten klimat jakiego zabrakło wczorajszego dnia w lesie Hoh. Rzeczywiście można poczuć się tu jak w prawdziwej dżungli. Mam nawet wrażenie, że zaraz nad moją głową przeleci jakaś zwariowana małpa. Wkrótce musimy jednak uciekać, gdyż mały deszczyk przekształca się w coraz większą ulewę.
Kolejny punkt podróży to Wulkan Świętej Heleny. Wulkan ten jest młody i ciągle aktywny. Jego ostatni wybuch miał miejsce 1980 roku i był wielkim wydarzeniem geologicznym, głównie dlatego, że był to jeden z pierwszych przewidzianych przez służby wulkanologiczne wybuchów. Pomimo wcześniejszej prognozy pochłonął 60 ofiar. Aby dotrzeć do wulkanu mamy do przejechania około 460 km, czyli jakieś 7 godzin ciągłej jazdy. Ostatnie trzy godziny przejazdu do punktu Windy Ridge stanowi kręta droga przez las, dosłownie zakręt na zakręcie. W żołądku mi się przewraca a w głowie wiruje, czuję się jak na karuzeli w wesołym miasteczku. Im wyżej i bliżej wulkanu się znajdujemy, tym bardziej zmienia się otaczający krajobraz. Zielony las staje się coraz rzadszy, aż w końcu widzimy już tylko olbrzymie ogołocone stoki, na których leżą trupy martwych drzew. W tej oto scenerii podjeżdżamy na parking położony tuż u stóp Świętej Heleny na wysokości około 1300 m n.p.m. Północny stok góry jest całkowicie zniszczony i rozerwany, co jest wynikiem olbrzymiego osuwiska jakie powstało w czasie poprzedzających wybuch trzęsień ziemi. Od strony północnej przylega do wulkanu jezioro Spirit Lake, które przykryte jest teraz białym płaszczem rozkładających się pni drzew. Aby mieć jeszcze lepszy widok wspinamy się specjalnie zaprojektowanymi w tym celu schodkami na pobliskie wzniesienie. Tutaj widok jest jeszcze lepszy, szkoda tylko, że wulkan znajduję się pod słońce i patrząc na niego trzeba mrużyć oczy, a o zrobieniu poprawnego zdjęcia można zapomnieć. Oprócz Świętej Heleny doskonale widoczne są również dwa inne wulkany Mount Adams i nasz znajomy Moun Rainer, który dumnie błyszczy teraz w słońcu.
Od Świętej Heleny mamy już nieduży kawałek drogi do kolejnego punktu wyprawy czyli urokliwego wodospadu Multnomah w Oregonie. Tak czy inaczej na miejscu będziemy nocą, gdyż właśnie wybiła godzina ósma. Tym razem z górki meandrujemy na kolejnych zakrętach. Na dole zatrzymujemy się w jeszcze jednym punkcie, z którego jeszcze raz możemy podziwiać Wulkan Heleny, teraz już z oddali i na tle zachodzącego słońca. Około godziny 23 jesteśmy u stóp wodospadu, pozostaje nam tylko znaleźć w okolicy jakiś kemping. To okazuje się nie lada wyzwaniem. Wszystko jest wypchane po brzegi, rozpoczął się bowiem długi weekend związany ze świętem pracy. Po jakiejś godzinie żmudnego poszukiwania, zatrzymujemy się ostatecznie na popularnym w Stanach kampingu KOA. Resztkami sił rozkładamy namiot. Jesteśmy totalnie zmęczeni.
Dzień 16. Wodospad Multnomah i Park Narodowy Jeziora Krateru (Oregon)
Z samego rana, beż śniadania i porannej toalety jedziemy od razu pod wodospad. O tak wczesnej porze nie ma tu żywej duszy, tylko my i zapierająca dech w piersiach kaskada jakby przeniesiona tutaj wprost z jakiegoś egzotycznego, japońskiego ogrodu. Wodospad załamuje się na dwóch progach, a jego całkowita wysokość to około 190 m. Przypomina długi, wąski i niezwykle delikatny welon panny młodej subtelnie opadający w dół, aż do samej ziemi. Nad niższym progiem znajduje się malowniczy mostek, na który z ochotą się wspinam. Teraz mogę podziwiać wodospad patrząc na jego dolną część z góry. Jest to naprawdę romantyczne miejsce i w dodatku tak łatwo dostępne, zaraz przy autostradzie Columbia River Highway. Będąc w okolicy naprawdę warto zrobić sobie tutaj krótki postój.
Popularne i komercyjne kempingi typu KOA mają to do siebie, że są zazwyczaj dobrze wyposażone. Zaraz po powrocie na pole namiotowe korzystamy z tego faktu i bierzemy gorący prysznic. Potem śniadanie i w drogę. Przed nami kolejne 500 km jazdy. Tym razem będziemy przemierzać Oregon, aż do Parku Narodowego Jeziora Krateru. Najpierw jednak musimy udać się do Portland, aby zmienić olej. Jeździmy po kilku dealerach Jeepa, ale w każdym miejscu słyszymy to samo – najwcześniej za kilka godzin, albo dopiero w poniedziałek. Przypominam, że jest piątek, 4 września i właśnie rozpoczął się długi weekend. Najwyraźniej wszyscy się obijają i nikomu nie chce się pracować. Jesteśmy lekko podenerwowani, bo cała ta sytuacja oznacza dla nas jedno - potężną stratę czasu. Nie pozostaje nic innego, tylko zmienić olej gdzie się da. W zwykłym punkcie wymiany stan rzeczy przedstawia się zupełnie inaczej. Pracujący jak mrówki faceci od razu biorą się do roboty i po 15 minutach wszystko jest gotowe i olej zmieniony. Zadowoleni udajemy się na chińszczyznę, a gdy brzuchy są pełne ruszamy dalej.
Końcówka podróży do krateru jest bardzo przyjemna, mkniemy bowiem jedną z najbardziej malowniczych tras w USA tj. Cascade Lakes Scenic Byway. Szosa ciągnie się wzdłuż łańcucha Gór Kaskadowych, mijając błyszczące jeziora, zielone lasy, a nawet fragmenty zastygłej, wulkanicznej lawy. Ostatnie 30 km do granic parku to prosta jak strzała droga. Mkniemy nią na całego, gdyż słońce właśnie zachodzi.
Niestety nad krawędzią krateru stajemy, gdy słońce schowane jest już za horyzontem. Lada moment zapadnie ciemność. Ciągle możemy jeszcze podziwiać najbardziej niebieską na świecie i jakby zastygłą w miejscu tafle jeziora, które wypełnia potężną i głęboką kalderę wulkaniczną. Widok jest naprawdę magiczny, jakby z innej planety. Niemal idealnie okrągłe Jezioro Krateru jest najgłębszym, słodkowodnym zbiornikiem w Stanach, a powstało ono w wyniku wybuchu, a następnie zapadnięcia się wierzchołka Wulkanu Mount Mazama. Dookoła krateru biegnie 53 km droga Rim Drive, wzdłuż której wyznaczono kilkanaście punktów widokowych. No cóż dziś już więcej nie uda nam się zobaczyć, więc jedziemy w poszukiwaniu noclegu, który na szczęście udaje nam się znaleźć na polu namiotowym w Lost Creek.
Dzień 17. Park Narodowy Jeziora Krateru (Oregon)
Rano jeszcze po ciemku jedziemy nad krawędź kaldery. Piotrek chce zrobić zdjęcia gwiazdom odbijającym się w jeziorze. Ja niestety jestem ciągle w pół śnie i nie wygrzebuję się z samochodu. Na nieszczęście pogoda nie sprzyja fotografii, wieje bardzo mocny wiatr i ciężko unieruchomić statyw. Wkrótce też zaczyna się przejaśniać. Ruszamy w przejażdżkę dookoła jeziora. Kaldera otoczona jest gęstym lasem, w którym robimy sobie małą przerwę na śniadanie. Przynajmniej tu, wśród drzew wiatr jest spokojniejszy. Potem zatrzymujemy się w kilku punktach widokowych. Im bliżej krawędzi kaldery, tym mocniejszy wiatr, który na dodatek jest lodowaty. Tak duży ruch powietrza powoduje, że powierzchnia jeziora nie jest już tak spokojna jak wczorajszego wieczoru. W punkcie Watchman Overlook mamy najlepszy widok na Wyspę Czarownika przypominającą kształtem czapkę czarodzieja. Wysoka na 210 m ponad poziom wody wysepka to wyrosły w kalderze nowy stożek wulkaniczny, który przypomina, że groźny Wulkan Mazama nie wygasł, lecz zapadł w głęboki sen. Nikt nie wie kiedy i w jaki sposób znów się przebudzi. W kolejnym miejscu zwanym Cloudcap, które jest najwyższym punktem widokowym na krawędzi kaldery, możemy podziwiać inną, tym razem znacznie mniejszą wysepkę, tzw. Statek-Widmo (Phantom Ship).
Po objechaniu całego jeziora udajemy się do centrum turystycznego w Rim Village. Jesteśmy przemarznięci do kości i marzy nam się gorąca kawa. Mamy także ochotę coś przekąsić, ale jedyne co sklep ma do zaoferowania to zimne kanapki w cenie 8 $ za sztukę. Zadowalamy się więc tylko rozgrzewającymi napojami, które postawiają nas na nogi. Teraz jesteśmy gotowi na jakiś szlak. Na terenie parku znajdują się również górskie szczyty, z których najwyższy to Góra Scott (2722 m n.p.m.). Na jej wierzchołek prowadzi stromy, 4 km szlak. Decydujemy się wyruszyć właśnie tam, gdyż jest to ponoć najlepszy punkt widokowy w parku. Pomimo dość dużej stromizny pokonanie szlaku przychodzi nam z łatwością i po niecałej godzinie stoimy na szczycie góry. Rzeczywiście widok jest przepiękny, umożliwia objęcie wzrokiem całek kaldery. Teraz dopiero człowiek uświadamia sobie jej potężny wymiar i w jakimś stopniu może sobie wyobrazić jak wielka musiała być siła wybuchu, która 7700 lat temu stworzyła to cudo natury. Zejście do parkingu zajmuję nam tylko 40 minut, chyba pobiliśmy rekord.
Zdobycie Góry Scott było świetnym pomysłem na pożegnanie się z parkiem. Usatysfakcjonowani możemy ruszać dalej. Tym razem czeka na nas słoneczna Kalifornia i Park Narodowy Redwood. Mamy nadzieje być w jakimś magicznym miejscu jeszcze przed zachodem słońca. Jest to realne, gdyż właśnie dochodzi trzecia, a przed nami jakieś 4 godziny jazdy do celu. Jesteśmy dobrej myśli.
Jeszcze przed ósmą udaje nam się przekroczyć granicę parku i od razu witają nas dostojne i sięgające nieba drzewa czyli potężne sekwoje. Pierwszy przystanek robimy na plaży Enderts Beach, która bardzo przypomina wybrzeża z parku Olympic. I tu wyrastają z oceanu wielkie, skalne głazy, a dookoła aż roi się od morskich stworzeń. Największą uwagę przykuwają jaskrawo czerwone i mięsiste rozgwiazdy wielkości ludzkiej twarzy. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy takich „dziwolągów”. Zostajemy w tym urokliwym miejscu, aż do zmroku, po czym udajemy się w poszukiwaniu noclegu. Mamy szczęście, bo udaje nam się zając ostatnie wolne pole namiotowe na kampingu Mill Creek. Jestem mile zaskoczoną budową tego kempingu. Każde pole namiotowe jest ogrodzone parawanem gęstych krzewów, co daję atmosferę intymności i izolacji. Wszystkie dotychczasowe kempingi, na których się zatrzymywaliśmy wyglądały tak samo: las, las i jeszcze raz las. Trochę nam się to już przejadło.
Dzień 18. Park Narodowy Redwood (Kalifornia)
Dziś pospaliśmy do dziesiątej. Pierwszy raz zaszaleliśmy i nie nastawiliśmy budzika. Po śniadaniu rozpoczynamy zwiedzanie parku, który rozciąga się z północy na południe i zajmuję pas wybrzeża długości 80 km. Najpierw ruszamy na północ. Pierwsze przejażdżka wyboistą drogą Howland Hill Road, gdzie niczym w slalomie meandrujemy pomiędzy najwyższymi drzewami świata. Potężne sekwoje o czerwonej korze osiągają ponad 90 m wysokości, to tyle samo co 30 piętrowy budynek. Najwyższe drzewo na świecie rośnie właśnie w tym parku i mierzy 112 m. Wrażenie robi nie tylko wzrost kolosów, ale także ich szerokość, o czym najlepiej przekonujemy się, docierając do miejsca, gdzie każdy za cenę kilku dolarów może przejechać wprost przez drzewo. Kiedy obszar parku nie był jeszcze chroniony, budujący drogi natrafiając na potężną sekwoje, po prostu wycinali w jej pniu dziurę, przez którą mogły przejeżdżać pojazdy. Dziś takie praktyki są surowo zabronione, ale właściciele ziemi, na których zachowały się takie oto drzewa-przejazdy, mogą dziś korzystać z uśmiechu losu i nieźle sobie dorobić na posiadaniu takiej oto atrakcji turystycznej.
Przy wjeździe na drogę z przejazdem przez drzewo, zadowolona z życia starsza kobieta z uśmiechem na twarzy kasuje nas 4 dolary, podkreślając, abyśmy czasem nie zapomnieli zrobić pamiątkowej fotografii. Gdy dojeżdżamy do drzewa, właśnie „parkuje” pod nim jakiś samochód, a właściciele radośnie pozują do zdjęcia. Musimy poczekać na swoją kolej. Nasze lekkie obawy, że Jeep nie zmieści się w dziurze, okazują się być bezpodstawne. Pasuję jak ulał. Teraz sami możecie sobie wyobrazić rozmiary potężnej sekwoi.
Po tej niecodziennej przygodzie udajemy się na krótki spacer w zagajniku Lady Bird Johnson Grove, po czym wracamy do wybrzeża. Po drodze mijamy stado pasących się jeleni wapiti Roosevelta. Waga dostojnych zwierząt o potężnych rogach może przekroczyć 450 kg. Ludzie fotografują je z każdej strony, co wydaję się im w cale nie przeszkadzać. Na plaży obserwujemy surfingowców próbujących okiełzać dzikie fale. Nie wychodzi im to za dobrze i wkrótce rezygnują, ale ja dałabym im medal już za samo wejście do lodowatej wody. Ludzie dostrzegają coś w wodzie, jest to najprawdopodobniej baraszkujący w falach delfin.
Po znalezieniu kampingu i obiedzie wybieramy się na plażę Klamath Beach. Tutaj mamy zamiar spędzić trochę czasu, aż do zachodu słońca. Spacerując pomiędzy śliskimi od wody głazami, dostrzegam leżącą na brzegu martwą fokę. Najpierw przechodzę obok niej obojętnie, myśląc że to jeden z wielu dużych kamieni. Zastanawiam się co mogło jej się przytrafić? Jest to pierwsza foka, jaką widziałam w życiu (pomijając te z Zoo), szkoda tylko, że wyzięła ducha. Na kemping docieramy nocą. Tym razem zdecydowaliśmy się na prywatne pole namiotowe, nastała bowiem potrzeba skorzystania z pralki. Nasza podróż właśnie przekroczyła półmetek i generalnie pranie okazuje się być koniecznością.
Dzień 19. Wulkaniczny Park Narodowy Lassen (Kalifornia)
Pranie oraz porządki w samochodzie zajmują nam całe trzy godziny. Gdy wszystko jest gotowe ruszamy w dalszą trasę. Nasz kolejny punkt to Wulkaniczny Park Narodowy Lasssen, położony na południowym krańcu Gór Kaskadowych w Kalifornii. Przed nami jakieś sześć godzin jazdy, musimy się więc nieco spieszyć. Planujemy być we wschodniej części parku jeszcze przed zachodem słońca. Piotrek przesypia ostatnie dwie godziny jazdy, a ja mknę naprzód po praktycznie pustej drodze. Nikt nie jedzie w kierunku parku, za to mijam wiele aut podążających w przeciwną stronę. Zastanawiam się co może być tego przyczyną, aż w końcu uświadamiam sobie, że przecież dziś kończy się długi weekend, a poza tym park Lassen jest jednym z najrzadziej odwiedzanych parków w Stanach.
Pomimo starań dojeżdżamy na miejsce dopiero na godzinę ósmą. Prymitywna droga prowadzi nas do stacji strażników nad jezioro Butte. Panuje tu błogi spokój i nie widać żywej duszy. Z parkingu rozpoczyna się szlak do wygasłego wulkanu Cinder Cone. Długość trasy to 2 km w jedną stronę, plus dodatkowe 1,2 km, jeśli na szczycie człowiek skusi się na spacer dookoła krateru. Pomimo późnej pory decydujemy się podjąć wyzwanie.
Początek szlaku to małe piwo, niemal płaska ścieżka przez las, aż do podnóża wulkanicznego stożka. Teraz dopiero zaczynają się schody, czyli pokonanie 244 m bardzo stromego przewyższenia, stąpając po żwirowym materiale piroklastycznym. Jest to niemal identyczne uczucie jak wchodzenie na piaskową wydmę. Przy każdym kroku człowiek zapada się pod siebie i mimo dużego wysiłku ciągle ma wrażanie, że stoi w miejscu. Dodatkowo idziemy pod słońce, które właśnie zachodzi i razi niemiłosiernie po oczach. Spoceni i zdyszani w końcu docieramy na szczyt. Naszą uwagę od razu przykuwa olbrzymi lej, czyli wylot stożka. Robimy sobie spacer dookoła krateru podziwiając otaczający nas, wulkaniczny krajobraz. Najbardziej podoba mi się widok na Malowane Wydmy (Painted Dunes), usypane z kolorowych popiołów. Niestety nie możemy długo pozostać na szczycie, lada moment zapadnie zmrok. Nie chcemy przedzierać się przez las w ciemnościach, już kiedyś to przerobiliśmy i nie było za wesoło. O ile wejście na stożek było czasochłonne i mozolne, to zejście z niego okazuję się być błyskawiczne i nawet zabawne. Po prostu zbiegamy na dół. Nie jestem do końca przekonana co do bezpieczeństwa takiej metody, więc nie będę jej polecać. Sama starałam się cały czas hamować, co nie było łatwe. Piotrek rozpędził się na maksa i wyhamował dopiero na dole. Pomimo zaoszczędzonego czasu i tak ostatni odcinek szlaku pokonujemy w ciemnościach. Na szczęście bez problemu docieramy do parkingu. Czas na mały piknik i ruszmy do głównej jednostki parku, aby tam przenocować.
Dzień 20. Wulkaniczny Park Narodowy Lassen (Kalifornia)
Nocujemy na kampingu przy Jeziorze Manzanita. Rano zauważamy notkę na tablicy ogłoszeń, dotyczącą szlaku na szczyt wulkanu Lassen. Okazuję się, że szlak jest tymczasowo zamknięty, ze względu na obsuwające się kamienie. Jesteśmy bardzo zasmuceni, gdyż zdobycie szczytu miało być naszym głównym punktem dnia. Po śniadaniu jedziemy malowniczą trasą wiodącą przez park w kierunku Wulkanu Lassen. Zatrzymujemy się przy punkcie Devastated Area, gdzie na własne oczy mamy okazję zobaczyć zniszczenia dokonane przez lawę i popiół, które uwolniły się w czasie wybuchu w 1915 roku. Patrząc na otaczający krajobraz możemy jednocześnie porównać go do dwóch zdjęć, przedstawiających dokładnie to samo miejsce przed wybuchem wulkanu oraz zaraz po nim. Lawa spłynęła po zboczu góry, pokrywając 5-kilometrowy odcinek lasu, a wyrzucone w trakcie wybuchu olbrzymie skały, do dziś spoczywają w tym właśnie miejscu, gdzie wówczas upadły. Od 1921 roku wulkan jest pogrążony w głębokim śnie, jednak pewne zjawiska geologiczne zwiastują, iż wkrótce może się przebudzić.
Zataczamy pętle wokół wschodniej części Wulkanu Lassen docierając do parkingu, przy którym rozpoczyna się szlak na jego szczyt. Niestety jeszcze raz potwierdza się fakt, że z dzisiejszej wspinaczki nici. No chyba, że zostaniemy tu do wiosny 2010 roku, bo wówczas szlak na nowo będzie otwarty. Cóż, trzeba się z tym faktem pogodzić i zrobić nowy plan dnia. Przejeżdżamy więc całą malowniczą trasę, docierając aż do południowej granicy parku. Tutaj znajdujemy pole namiotowe i zastanawiamy się co dalej. Podczas gdy Piotrek rozkłada namiot ja odwiedzam centrum turystyczne i postanawiam obejrzeć film o Parku Narodowym Lassen. Po objedzie decydujemy się na szlak do Bumpass Hell, mierzący 2,5 km w jedną stronę.
Trasa jest w miarę łatwa i przyjemna, minusem jest tylko panujący spiekota i żar. Gdy docieramy do celu rzeczywiście czujemy się jak w piekle. Jest upalnie i skwarnie, dookoła bulgocze wrząca woda, a w powietrzu unoszą się gorące opary. Widok jak żywca wyjęty z Yellowstone i ten sam wyrazisty zapach zgnitych jaj. Po powrocie ze szlaku robimy sobie piknik przy jeziorze Heleny, w której wodach odbija się Wulkan Lassen. Wracając na pole namiotowe zatrzymujemy się przy polach siarkowych Sulphure Works, gdzie beztrosko sobie spacerujemy wśród bulgocących kociołków błotnych i oparów unoszących się z gorących źródeł. Wieczór przeznaczamy na odpoczynek i regenerację sił. Już jutro czeka nas nowa przygoda, czyli spotkanie z kalifornijskim Miastem Mgły.
Dzień 21. San Francisco (Kalifornia)
Do San Francisco dojeżdżamy na godzinę trzecią i od razu znajdujemy motel bardzo blisko centrum, na popularnej ulicy Lombard. Decydujemy się zwiedzać miasto przy użyciu własnych nóg i środków komunikacji miejskiej. San Francisco od razu przypada nam do gustu, ma taki europejski klimat. Najpierw podążamy wzdłuż ulicy Lombard, aż do miejsca, gdzie znajduje się jej najbardziej pokręcony odcinek czyli Crookedest Street. Szybko dostajemy zadyszki, gdyż spacer po uliczkach San Francisco niewiele różni się od górskiej wspinaczki. Miasto jest bowiem położone na 48 wzgórzach, roi się więc tu od wzniesień i górek. Od razu przypominają nam się Ateny, gdzie tak samo jak tu uliczki są górzyste i pokręcone.
Spacerkiem docieramy do centrum handlowego i popularnej atrakcji turystycznej czyli Mola 39 (Pier 39). Miejsce to tętni życiem, roi się od turystów i przeróżnych atrakcji. Szczególnie dużą popularnością cieszy się widok wylegujących na słońcu fok zwanych uchatkami kalifornijskimi. Jest ich tu całe masy. Stłamszone leżą jedna na drugiej, jęczą i wyginają się w dziwne pozy, do złudzenia przypominające ćwiczenia z jogi. Z mola widoczne jest także położone na wyspie najpopularniejsze więzienie w Stanach czyli słynny Alcatraz.
Oddalmy się od Zatoki San Francisco i kierujemy bardziej w stronę centrum, zmierzając do popularnej wierzy Coit Tower. Budowla położona jest na szczycie wzgórza Telegraph Hill i szybko dochodzimy do wniosku, że raczej piechotą się tam nie dostaniemy, no chyba, że chcemy przeznaczyć na to pół dnia. Łapiemy tramwaj i robimy sobie małą przejażdżkę, która ożywia dawne wspomnienia. Ostatni raz woziliśmy się tramwajami w czasie studiów, to jest prawie 5 lat temu. Potem przesiadka do autobusu, który zawozi nas pod samą Coit Tower. Z wieży roztacza się widok na całe miasto, mi jednak miejsce to nie przypada do gustu. Pomieszczenie jest ciasne, okienka bardzo małe, a szyby brudne. Za 5 $ od osoby mogliby się trochę bardziej postarać, przynajmniej umyć okna.
Znów pakujemy się do autobusu i jedziemy do Columbus Street. Na ulicy tej roi się od małych sklepików i przytulnych restauracyjek. Zatrzymujemy się w jednej z nich, tym razem decydując się na kuchnię włoską. Przy ulicy Columbus wznoszą się stare kamienice, a także nowoczesne budynki m.in. Transamerica Piramid, która stanowi jeden z symboli miasta.
Kolejne punkty to China Town, California Street i Union Square. Powoli zaczynamy odczuwać zmęczenie oraz coraz większe zimno. Od momentu zwiedzania Mola 39 pojawił się mocny i zimy wiatr, którego chłód szczególnie daje się we znaki, gdy człowiek przebywa w cieniu. Postanawiamy udać się do hotelu i ubrać nieco cieplej. W tym celu wykorzystujemy tramwaj liniowy, czyli sławny i unikatowy system komunikacji w San Francisco. Jego wyjątkowość polega na tym, iż pojazdy nie posiadają własnego silnika, lecz ciągnięte są przez linę umieszczoną pod powierzchnią ziemi. Kursujące tu tramwaje liniowe są ostatnimi tego rodzaju pojazdami jakie zachowały się na świecie. Będąc w San Francisco warto więc załapać się na taką, niezapomnianą przejażdżkę.
Chwila odpoczynku w motelu, gorąca herbata i jesteśmy gotowi do dalszego zwiedzania. Tym razem już ubrani cieplej ładujemy się do naszego auta i jedziemy w kierunku Golden Bridge Zbliżając się do sławnego mostu uświadamiamy sobie, że jest on całkowicie pokryty gęstą mgłą. Przejeżdżamy przez most zupełnie go nie widząc, po czym krętą i stromą drogą udajemy się na wzgórze Marin Headlands, ze szczytu którego powinien roztaczać się zapierający dech w piersiach widok na Złoty Most. Niestety krajobraz przedstawia tylko gęste obłoki mgły. Czekamy aż do zmroku, bezskutecznie. W końcu musimy się pogodzić z faktem, że dziś już mostu nie zobaczymy. Zrezygnowani wracamy do hotelu z zamiarem powrotu w to samo miejsce kolejnego dnia.
Dzień 22. San Francisco, Big Sure (Kalifornia)
Wstajemy o 7:15 i ponownie udajemy się na wzgórze Marin Headlands. Most jest nadal przykryty mgłą, ale ta wydaje się stopniowo opadać. Po jakimś czasie odsłaniają się najwyższe partie mostu, w końcu widzimy całe jego filary. Widok jest bardzo ciekawy, gdyż znajdujemy się powyżej mgły, co sprawia wrażenie, jakby most zanurzony był w białych falach wzburzonego morza. Z niższego punktu na wzgórzu przez chwilę udaje nam się dostrzec także spód mostu i jadące po nim samochody. Wszystko to jednak nie trwa zbyt długo i po chwili mgła ponownie zasłania słynny most. Teraz doskonale rozumiemy dlaczego San Francisco nazywane jest Miastem Mgły.
Wracamy do motelu na śniadanie, po którym musimy wyruszyć w dalszą drogę. Kolejny punkt to Los Angeles, w którym, według wskazań GPS, powinniśmy znaleźć się około siódmej wieczór. Najpierw kierujemy się do miejscowości Monterey, z której rozpoczyna się poprowadzona w ścianie klifów Kalifornijska Autostrada Stanowa Nr 1. Wytyczona wzdłuż oceanu trasa ciągnie się przez ponad 200 km wzdłuż jednej z najpiękniejszych linii brzegowej w świecie. Szosa jest bardzo kręta i nieprzerwanie wiję się nad przepaścią. Niestety „mglany pech”, który rozpoczął się od wizyty w Parku Mount Rainer, prześladuje nas i tu. Zamiast oceanu i uderzających o brzeg fal widzimy tylko mleczną otchłań. Na szczęście czasami mgła ustępuje i na moment odsłania bajkowe, targane falami wybrzeże.
Przejazd całą trasą Big Sure zajmuję nam nieco więcej czasu niż wyliczył to GPS. Głównym powodem jest fakt, że wiele samochodów porusza się tu bardzo wolno i ostrożnie, a szanse na wyprzedzenie są znikome. Do Los Angeles docieramy więc dopiero na dziewiątą. Najpierw ostrymi zakrętasami pniemy się poprowadzoną w Górach Świętej Moniki drogą Mulholland Drive. Trasa doprowadza nas do punktu widokowego, z którego roztacza się panorama oświetlonego Miasta Aniołów. Pomimo ciemnej nocy udaje nam się dostrzec również słynny napis Hollywood, który choć nie oświetlony, pozostaje widoczny. Potem już cały czas w dół zjeżdżamy aż do słynnej Hollywood Blvd. Na ulicy jest dość tłoczno, a wśród zwykłych ludzi przechadzają się również filmowi bohaterzy jak np. muskularny Batman czy smukła Kobieta Kot.
Szukamy jakiegoś motelu, za w miarę rozsądną cenę. Trochę to trwa, zanim udaje nam się znaleźć coś wolnego i w miarę blisko od centrum. Kładąc się spać nie mogę uwierzyć, że jesteśmy w Hollywood. Jako zapalona miłośniczka kina i filmu zawsze marzyłam, aby tu przyjechać.
Dzień 23. Los Angeles (Kalifornia)
Z samego rana ruszamy na miasto. Pomimo tak wczesnej pory wyraźnie czuć, że zapowiada się upalna pogoda. Trochę smuci mnie fakt, że na wizytę w Hollywood nie możemy przeznaczyć zbyt wiele czasu, bowiem o 1:30 musimy być w porcie Ventura, skąd wypływa nasza łódź na wyspy Channel Islands. Najpierw zgodnie ze wskazówkami, które znalazłam na Internecie, jedziemy do miejsca, z którego najlepiej widać słynny znak Hollywood. W krętych, pogmatwanych uliczkach Los Angeles bardzo łatwo jest się zgubić, ale jakimś cudem docieramy do wskazanego miejsca, to jest praktycznie do stóp wzgórza, na którym umocowany jest napis. Patrząc na niego zastanawiam się dlaczego go jakoś nie odnowią, pomalują lub przynajmniej wymyją. Wygląda tak przestrzale i jakoś nijako.
Stąd kierujemy się w rejon wschodniego Hollywood i ku naszemu zaskoczeniu udaje nam się znaleźć wolne miejsce parkingowe w miarę blisko słynnego deptaka. O tak wczesnej porze dnia na ulicy panuje cisza i spokój. Liczne sklepiki pamiątkowe dopiero zaczynają się otwierać, a filmowych postaci jeszcze nie widać. Za to po ulicy plączą się bezdomni, zaczepiając świeżych turystów. Spacerujemy po słynnym, Hollywoodzkim Chodniku Sławy w poszukiwaniu gwiazd ulubionych ludzi filmu. Mijamy wszystkie popularne atrakcje turystyczne jak Teatr Kodaka, Teatr El Capitan czy Teatr Chiński. Tylko ten ostatni robi na nas jakie takie wrażenie. Ogólnie jestem bardzo rozczarowana, bo nie ma tu ani jednej rzeczy, na którą mogłabym popatrzeć i z podziwem westchnąć „wow”. Nie mogę uwierzyć, że to właśnie tu wręczane są Oskary, bo w telewizji wszystko to wyglądało jakoś inaczej. W końcu pojawia się pierwszy Batman, którego pytamy o lokalizację gwiazdy Marilyn Monroe, gdyż zależało mi, aby ją znaleźć. Ten jednak nie jest pewny, więc odpuszczamy sobie dalsze poszukiwania. Zegar nieustannie tyka, a my chcemy zobaczyć jeszcze halę koncertową Walta Disney, co wymaga zapuszczenia się głębiej w centrum miasta.
Rozpoczęły się poranne godziny szczytu i autostrady zaczynają się korkować, co w naszym przypadku owocuje sporą stratą czasu. Po zobaczeniu budynku Walt Disney’a, którego nowoczesna architektura jest bardzo fantazyjna i ciekawa, udajemy się w kierunku wybrzeża. Nasz czas został wyczerpany. Autostradą nr 1 podążamy więc z powrotem na zachód do portu Ventura. Na miejsce docieramy na godzinę pierwszą. Mamy tylko pół godziny na spakowanie manatków i załatwienie wszystkich formalności.
Park Narodowy Channel Islands (Kalifornia)
Park Narodowy Channel Islands składa się z 5 wysp u wybrzeża południowej Kalifornii. Jest to jeden z rzadziej odwiedzanych parków, głównie ze względu na niemożność przedostania się na jego obszar samochodem. Planując naszą wizytę w tym parku, musieliśmy zdecydować się na jedną z wysp i nasz wybór padł na Anacapę. Właśnie ładujemy się na łódź, która ma przetransportować nas do celu.
Anacapa oddalona jest 21 km od zatoki Ventura. Przeprawa na wyspę trwa koło godziny i obfituje we wrażenia. Podskakujemy na pokładzie statku unoszonym przez rozbujane fale niczym na górskiej kolejce w wesołym miasteczku. Kołyszę, buja i wieje naprawdę mocno, więc wszyscy kurczowo trzymają się barierek, żeby nie stracić równowagi i nie wylądować na podłodze pokładu, lub o zgrozo, za burtą. Największą frajdą jest jednak widok ławicy delfinów, które w liczbie około 1000 sztuk podążają przez chwile za statkiem, wykonując przy tym zbiorowe podskoki w górę. Móc zobaczyć coś takiego na własne oczy to naprawdę wyjątkowe przeżycie. Wkrótce na horyzoncie pojawiają się ostre zarysy wyspy Anacapa, której nazwa wywodzi się z indiańskiego słowa Enipa, co oznacza Złudzenie. Muszę przyznać, że wygląda niczym z horroru, goła i opustoszała o szarych, wyblakłych kolorach. Anacapa składa się z trzech wąskich i spiczastych wysepek, których łączna długość wynosi 8 km. Skalisty archipelag w najwyższym punkcie wznosi się na wysokość 283 m n.p.m. Dla turystów udostępniona jest tylko Wschodnia Anacapa, do której właśnie dopływamy. Tutaj statek nas wysadza, wraz z dwoma innymi śmiałkami mającym jak my spędzić noc na wyspie.
Najpierw musimy pokonać 154 schody, aby wdrapać się na stromy klif. Potem już tylko 0,8 km do pola namiotowego, które znajduję się mniej więcej na środku wyspy. Ponieważ nie ma tu żadnych drzew, tylko otwarta przestrzeń, dość mocno powiewa, na szczęście ciepłym i przyjemnym wiatrem. Po rozłożeniu namiotu zastanawiamy się jak spędzić resztę dnia. Cała wyspa ma około 2 km długość, my znajdujemy się teraz mniej więcej w punkcie środkowym. Na wschodnim krańcu znajduję się latarnia morska i siedziba strażnika parku, zaś na krańcu zachodnim punkt widokowy Inspiration Point. Ogólnie rzecz biorąc moglibyśmy obejść całą wyspę jednego dnia, ale nie musimy się spieszyć, mamy sporo czasu. Postanawiamy ruszyć do punktu widokowego i tam poczekać na zachód słońca.
Anacapa ma kolor szaro i brunatno brązowy i pokryta jest dziwną, nigdzie nie spotkaną przez nas wcześniej roślinnością. Rosną tu miniaturowe drzewka o maksymalnej wysokości jednego metra oraz coś, co z daleko może przypominać trawę, lecz po bliższym przyjrzeniu ma raczej wygląd wyrastającej z ziemi fasolki szparagowej. Ponadto cała wyspa pokryta jest białymi plamami, które są niczym innym tylko ptasimi odchodami. To jest największy minus tego miejsca, nawet nasz stolik na polu namiotowym jest plamiasto biały. Dookoła rozbrzmiewa muzyka fal, które targane wiatrem uderzają o wysokie klify. Gdzieniegdzie słychać odgłosy wydawane przez foki, do złudzenia przypominają dziecięcy płacz. Podchodząc uważnie do krawędzi wyspy i patrząc w dół można dostrzec baraszkujące w falach uchatki.
Po około 20 minutach docieramy do punktu widokowego, z którego roztacza się niesamowity widok na dwie pozostałe wyspy czyli Środkową i Zachodnią Anacapę. Szpiczaste, skaliste wzniesienia wiją się zygzakiem, przypominając grzbiet jakiegoś wężowatego stwora przemierzającego wody oceanu. Siadamy na ławeczce wpatrzeni w malowniczy widok i czekamy na zachód słońca. Do namiotu wracamy już po ciemku, doświadczając nietypowego zjawiska. Masa białych ptaków ląduje na wyspie, chyba z zamiarem spędzenia tu nocy. Pomimo mroku cała powierzchnia wyspy mieni się białymi punkcikami, które dodatkowo wydają przeróżne dźwięki. Na wschodzie właśnie zaświeciła się morska latarnia. Dochodzę do wniosku, iż Anacapa definitywnie jest niepowtarzalną i jedyną w swoim rodzaju wyspą, którą łatwo można się zauroczyć, nawet pomimo swego odstraszającego i mrocznego wyglądu.
Dzień 24. Park Narodowy Channel Islands (Kalifornia)
Wstajemy o 7 rano i z powrotem dreptamy w kierunku Inspiration Point. Tym razem chcemy zobaczyć wschód słońca. Kiedy docieramy na miejsce jest jeszcze ciemno, ale stopniowo zaczyna się przejaśniać. Białe ptaki opuściły już wyspę. Po wschodzie słońca kierujemy się w stronę morskiej latarni, zatrzymując się po drodze w punkcie Cathedral Cove, gdzie obserwujemy całą gromadę fok, wylegującą się na niewielkim skrawku plaży. W miarę zbliżania do latarni zaczynamy odczuwać coraz intensywniejszy odór ptasich odchodów. Jak się okazuję ta część wyspy zamieszkiwana jest przez pelikany, których całe gromady obsiadły wschodnie stoki. Zupełnie nieświadomi obecności ptaków, płoszymy je naszymi krokami. Nagle całe chmary podrywają się w powietrze, co jest dla nas totalnym zaskoczeniem, bo wcześniej ich po prostu nie spostrzegliśmy. Zapach ptasich ekskrementów staje się tak mocny, że rezygnuję z podejścia do latarni. Mogłoby się to dla mnie źle skończyć. Piotrek natomiast jest bardziej wytrzymały i dzielnie prze na przód. Potem wracamy do namiotu i robimy sobie małą drzemkę. Budzą nas liczne odgłosy ludzi, co bardzo nas dziwi, gdyż do tej pory na wyspie oprócz nas przebywały jeszcze tylko 3 osoby, łącznie ze strażnikiem parku. Okazuję się, że na wyspę dobiła 16 osobowa grupa turystów. Podczas, gdy oni rozkładają swoje namioty, my składamy nasz. Do przybycia statku ciągle mamy jakieś 3 godziny i za bardzo nie wiemy co ze sobą zrobić. Wyspę przeszliśmy już wzdłuż i wszerz, poznając ją jak własną kieszeń. Pomimo, iż zapałałam do niej szczerą sympatią, to jednak zaczynam odczuwać dużą presję, aby już opuścić to miejsce. Głównym powodem są feralne ptasie odchody i brak wody. Nie mogę pozbyć się uczucia braku higieny i brudu. Chciałabym móc choć umyć ręce, ale o tym mogę tutaj definitywnie zapomnieć. Ostatecznie decydujemy się poczekać na statek w miejscu, gdzie ma przycumować. Czytając ulotki na temat wyspy dowiadujemy się, że od marca do czerwca Anacapa przechodzi prawdziwe przeistoczenie. Podobnie jak gąsienica zmienia się w pięknego motyla, tak szara i pozbawiona wyrazu wyspa zakwita i pokrywa się płaszczem żółtych kwiatów. Szkoda, że nie zobaczymy Anacapę w tym malowniczym wcieleniu.
W końcu statek przypływa, a my tym razem ładujemy się do środka jego kabiny, gdyż dzisiaj pogoda jest wyraźnie chłodniejsza. Przesypiamy prawie całą podróż. Po opuszczeniu pokładu od razu kierujemy się do chińskiego bufetu, gdyż jesteśmy głodni jak wilki. Na Anacapie żywiliśmy się tylko chlebem i konserwą. Po obiedzie możemy ruszać w dalszą drogę. Kierunek zachód i ponowny przejazd przez Los Angeles. Nasz kolejny punkt podroży to Park Narodowy Drzew Jozuego.
Dzień 25. Park Narodowy Drzew Jozuego (Kalifornia) i Park Narodowy Saguaro (Arizona)
Do parku dotarliśmy nocą i mieliśmy trochę kłopotów ze znalezieniem noclegu. Dwa pierwsze pola namiotowe, które odwiedziliśmy, okazały się być z niewiadomych przyczyn zamknięte. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w Jumbo Rock, gdzie rozłożyliśmy namiot pod gołym, usłanym gwiazdami niebem, w otoczeniu kaktusów i potężnych skał. Rano mamy możliwość dokładnego oglądnięcia granitowych formacji skalnych oraz fantazyjnie powyginanych Drzew Jozuego. Na wschód słońca udajemy się do wschodniej części parku, gdzie rozciąga się Pustynia Kolorado. Jest to bardzo ciepły i suchy obszar porośnięty kaktusami Cholla, Ocotillo oraz krzewami kreozotowymi. Robimy sobie spacer w malowniczym ogrodzie Cholla Cactus Garden, gdzie pomimo ostrożności, zostajemy boleśnie ponakuwani kaktusowymi cierniami. Potem jedziemy z powrotem na zachód, w rejon pustyni Majove, czyli do siedliska Drzew Jozuego. Tutaj w pełnym słońcu idziemy szlakiem do Baker Dam, czyli zaprojektowanego przez strażników parku wodnego akwenu, który okazuje się być wyschnięty. W tych warunkach pogodowych ten fakt w ogóle nas nie dziwi, sami mamy wrażenie, że zaraz wyparujemy w powietrze. Jesteśmy bardzo, bardzo spragnieni i zmęczeni, więc pozostałą część parku zwiedzamy nie oddalając się zbyt daleko od samochodu.
Aby dotrzeć do Parku Narodowego Saguaro w Arizonie musimy pokonać jakieś 600 km. Postanawiamy więc ruszyć w drogę, bo bardzo chcemy być na miejsce jeszcze przed zachodem słońca. Nasz cel zostaje osiągnięty i około 7 wieczór wjeżdżamy na teren zachodniej jednostki parku. Z każdej strony otaczają nas gigantyczne kaktusy saguaro, które niczym potężne wojsko zdają się maszerować przez pustynie Sonora. Kaktusy te mogą osiągać wysokość nawet 14 metrów, a w czasie dorodnej ulewy pojedynczy osobnik jest w stanie pobrać do 760 litrów wody. Takie zdolności umożliwiają im przetrwanie długich okresów suszy. Wiosną na ich potężnych ramionach pojawiają się delikatne, kremowe kwiaty, które uważane są za symbol stanu Arizona.
Słońce powoli zachodzi, a my spacerujemy sobie w tej czarującej krainie. Muszę przyznać, iż tutejsze kaktusy robią na nas większe wrażenie, niż ich krewniacy z Parku Drzew Jozuego. Przez chwile zapominam, że znajdujemy się na dzikiej pustyni, która, wbrew pozorom, zamieszkiwana jest przez różne stworzenia. Nie wszystkie z nich można nazwać przyjaciółmi ludzi, co uświadamiam sobie, gdy niedaleko mojej nogi prześlizguje się duży, zielony wąż, raczej na 100% jadowity. Również Piotrek zauważa podobnego osobnika, lecz tym razem o barwie szarej. Postanawiam być bardziej ostrożna i zamiast w górę na wysokie kaktusy, patrzyć częściej w dół pod nogi. Znajdujemy nocleg na prywatnym kampingu położonym przy granicy parku. Noc jest ciepła, głucha i spokojna. Obok naszego namiotu stoi „kaktusowa” ciemna i wysoka na kilka metrów postać, niczym nocny stróż na warcie. Chyba możemy się czuć bezpiecznie. Mam tylko nadzieję, że gdzieś pod kamieniem nie czai się jakiś zielonkawy wąż.
Dzień 26. Pomnik Przyrody Białych Piasków (Nowy Meksyk)
Zanim opuścimy park Saguaro, udajemy się w jeszcze jedno miejsce, mianowicie do punktu skąd rozpoczyna się krótki szlak Valley View Overlook. Trasa prowadzi do miejsca, z którego roztacza się widok na całą dolinę porośniętą fascynującymi kaktusami. Po powrocie do parkingu ruszamy w dalszą drogę. Kierunek Nowy Meksyk, Pomnik Przyrody Białych Piasków – kolejne sześć godzin jazdy przed nami.
Ponieważ poruszamy się blisko granicy z Meksykiem, przed samym wjazdem na teren Białych Piasków, jesteśmy zmuszeni poddać się pierwszej kontroli granicznej. Strażnicy sprawdzają nasze paszporty i wizy, po czym pozwalają nam jechać dalej. W momencie, w którym wjeżdżamy na obszar Pomnika Przyrody, przenosimy się w zupełnie inny świat. Z ostrym słońcem i niebieskim niebem kontrastuje tu biały jak śnieg krajobraz. Rażąca po oczach biel otacza nas z każdej strony. Musi minąć trochę czasu, zanim oczy człowieka przyzwyczają się do tego niecodziennego widoku. Rozjarzone w słońcu wydmy powstały z osadów gipsu, wymytego z Gór San Andres i Sacramento. Niektóre z nich sięgają 18 m wysokości.
Aby spędzić nocleg w tym magicznym miejscu, trzeba otrzymać bezpłatne pozwolenie. Centrum turystyczne wkrótce zostanie zamknięte, więc pośpiesznie ruszam w jego kierunku, aby załatwić wszelkie formalności. Trochę to wszystko trwa, gdyż muszę wypełnić różne papiery. Strażnik pokazuje mi mapę kampingu oraz daję instrukcję dotarcia na miejsce. Okazuję się bowiem, że do pola namiotowego trzeba dojść piechotą. Udaje mi się zarezerwować miejsce odległe od parkingu o około jeden kilometr. Dalej dostaję krótką lekcję zasad bezpieczeństwa. Pole namiotowe nie może być rozłożone na wydmie, tylko u jej podstawy, w specjalnie wyznaczonym do tego miejscu. Ponadto namiot musi być rozłożony przed wschodem słońca. Zabrania się oddalania od namiotu nocą, a nawet samotnego spacerowania po wydmach za dnia. Ponieważ do Pomnika Przyrody Białych Piasków przylega obszar, na którym w 1945 roku testowano pierwszą bombę atomową, strażnik daję mi ulotkę ze zdjęciami i opisem różnych niebezpiecznych przedmiotów, na które można się tu natknąć. W razie zaistnienia takiej sytuacji, nie wolno zbliżać się, ani tym bardziej dotykać tychże przedmiotów, ale bezzwłocznie zawiadomić o tym służby parku. To chyba tyle najważniejszych informacji. W końcu otrzymuję pozwolenie i możemy wyruszyć na wskazany parking.
Ponieważ jest bardzo gorąca, postanawiamy zabrać dużo wody, a mało ubrań. Rezygnujemy z targania ze sobą śpiworów i materaca, ograniczając się tylko do maty i jednego koca. Pakując rzeczy dostrzegamy na przyległej wydmie dziwne zjawisko. Jakiś mężczyzna spaceruje po jej grzbiecie prowadząc za sobą wielbłąda. Wkrótce jesteśmy gotowi do drogi. Pomimo spiekoty i żaru, który leje się z nieba, biały piasek po którym stąpamy okazuję się być przyjemnie chłodny. Co jakiś czas pojawiają się oznaczone słupki, które naprowadzają nas do celu. Gdy dostrzegamy tabliczkę z numerem naszego pola namiotowego, jestem bardzo uradowana, bo naprawdę zdążyłam się już zmęczyć. Spacer po wydmach, to jednak nie to samo co po twardym, stabilnym podłożu. Rozkładamy namiot i ruszamy na piaszczyste wzgórza.
Niebieskie niebo pokryte jest gęstymi chmurami. Na falistej, białej powierzchni wydm pojawiają się gdzieniegdzie żółto-zielonkawe rośliny z dziwnymi kwiatami, które nazywam złotymi różami. Słońce zaczyna pomału zachodzić, a ja cały czas kontroluję obecność słupków w krajobrazie. Gdybyśmy stracili je z oczu, bylibyśmy kompletnie zgubieni. O zmroku wracamy w rejon naszego pola namiotowego, jeszcze chwila i zapadnie ciemna noc. Na niebie zaczynają pojawiać się pierwsze gwiazdy i niestety robi się trochę chłodnawo. Piotrek, pomimo mojej wyraźnej dezaprobaty, wyrusza na wydmę przylegającą do naszego namiotu. Ja natomiast próbuję zasnąć, ale bezskutecznie. Co jakiś czas wydaje mi się, że słyszę dziwne odgłosy, jakieś kroki i tajemnicze szmery. Wołam Piotrka, ale on nie odpowiada. Dzwonię na jego komórkę. Bezskutecznie, telefon jest bowiem poza zasięgiem sieci. Po jakimś czasie wraca, nieco zdenerwowany. O mały włos nie zgubił się na wydmach. Wydawało mu się, że odszedł tylko kawałek i że pamięta kierunek, z którego szedł. Niestety już po chwili nie wiedział gdzie się znajduję, a zabrany ze sobą GPS okazał się zupełnie nieprzydatny. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Wreszcie możemy iść spać. Noc okazuję się być bardzo, bardzo ciężka. Jest zimno, twardo i niewygodnie. W pewnym momencie zaczyna kropić, więc musimy wstać i założyć przeciwdeszczową osłonę na namiot. Wydaje mi się, że nie zmrużyłam tej nocy oka.
Dzień 27. Park Narodowy Gór Guadalupe (Teksas) i Jaskiń Carlsbad (Nowy Meksyk)
Z samego rana jest nadal chłodno, więc nie wygrzebuję się z namiotu, dopóki nie pojawią się pierwsze promienie słońca. Piotrek spaceruje więc sam, robiąc zdjęcia, a ja próbuję choć trochę się przespać. Gdy robi się nieco cieplej składamy namiot i wracamy na parking. Na szczęście do kolejnego celu podróży mamy tylko 4 godziny jazdy.
Położone w Texasie Góry Guadalupe, do których właśnie zmierzamy, to dzika i niedostępna kraina, którą można poznać tylko wędrując po licznych szlakach, wytyczonych na terenie parku. Większość z nich to ciężkie i wymagające dużego wysiłku ścieżki, na które trzeba przeznaczyć sporo czasu. Mniej więcej wzdłuż wschodniej granicy parku biegnie szosa 62/180, od której odchodzi nieutwardzona i wyboista droga dostępna tylko dla samochodów z napędem na cztery koła. Jest to jedyna trasa, która mknie przez dziki tereny parku docierając do starego rancza, zbudowanego u podnóża wielkich gór. Planując naszą wizytę w Górach Guadalupe, braliśmy pod uwagę przede wszystkim przejazd tą właśnie terenową trasą oraz jakiś krótszy szlak. Doznajemy więc wielkiego rozczarowania, gdy w centrum turystycznym dowiadujemy się, iż droga do rancza jest tymczasowo zamknięta, ze względu na mającą miejsce niedawno powódź. Nasze plany legły w gruzach i musimy obmyślić nowy rozkład dnia.
Ponieważ na szlak jest już nieco późnawo, decydujemy się udać do sąsiedniego parku Jaskiń Carlsbad. Każdego dnia o zachodzie słońca, przy jednej z jaskiń, rozgrywa się fascynujące przedstawienie. Tysiące nietoperzy, zwanych molasami meksykańskimi, opuszcza jaskinię, udając się na nocne polowanie. Strażniczka informuje nas, że spektakl powinien rozpocząć się dziś o godzinie 18:15. Definitywnie mamy zamiar się na niego załapać. Ponieważ jest dopiero 16, decydujemy się najpierw zwiedzić jedna z słynnych jaskiń. Pech jednak nas prześladuję, gdyż wszystkie jaskinie okazują się być otwarte dla zwiedzających tylko do godziny 15:30. To samo tyczy się malowniczej trasy Walnut Canyon Desert Drive, zataczającej pętle przez dzikie, pustynne tereny. O ile możemy zrozumieć jeszcze zamknięcie jaskiń, to umożliwienie przejazdu terenową drogą o tej porze wydaje się być zupełnie niezrozumiałe. No cóż pozostaje tylko czekać do wieczora. Robimy sobie piknik przy centrum turystycznym i przymusowo odpoczywamy. Gdy dochodzi szósta zajmujemy miejsce w amfiteatrze ulokowanym naprzeciw wylotu Jaskini Carlsbad. Robienie jakichkolwiek zdjęć jest surowo zabronione, gdyż trzask migawek aparatu mógłby drażnić wyostrzony słuch nietoperzy. Strażnik parku opowiada nam różne ciekawostki na temat molasów meksykańskich i mającego zacząć się lada chwila przedstawienia. Oczekiwany przez wszystkich zebranych wylot może trwać od 20 minut do 2,5 godzin. Strażnik informuje więc, że widowisko można opuścić w każdym momencie, o ile zrobi się to w sposób jak najbardziej cichy. W końcu z wnętrza jaskini zaczyna dobiegać dziwny trzask, jest to znak, iż spektakl właśnie się rozpoczyna. Wśród zebranych zapada grobowa cisza, a z otworu jaskini wylatuje pierwszy śmiałek. Za nim kolejny, a już po chwili pojawiają się całe kłęby czarnych plamek. Oglądamy to zadziwiające zjawisko przez około 40 minut, po czym opuszczamy amfiteatr, pomimo iż przedstawienie ciągle trwa.
Dzień 28. Park Narodowy Gór Guadalupe (Teksas), Park Narodowy Jaskiń Carlsbad (Nowy Meksyk), Park Narodowy Big Bend (Teksas)
Wczoraj po występie nietoperzy powróciliśmy do Parku Gór Guadalupe, aby spędzić tu noc. Po śniadaniu i spakowaniu namiotu ruszamy na szlak o groźnie brzmiącej nazwie Diabelskiego Korytarza (Devil’s Hall). O tak wczesnej porze na szlaku panuje cisza i błogi spokój. Tylko my i zanurzone w porannej mgle górskie szczyty, w tym najwyższy w Teksasie - Guadalupe Peak wznoszący się 2667 m n.p.m. Podążamy ścieżką wzdłuż kanionu Pine Spring, by po około 3 km dotrzeć do Davil’s Staircase, czyli schodów utworzonych w naturalnych warstwach skalnych. Za schodkami pionowe ściany wąwozu ulegają zwężeniu i robi się bardzo ciasno.
Po powrocie ze szlaku ponownie kierujemy się do Jaskiń Carlsbad, aby zwiedzić tzw. Wielką Salę (Big Room). W tym celu specjalną windą zjeżdżamy na głębokość 230 m. Nigdy nie znajdowałam się tak głęboko pod powierzchnią ziemi, co sprawia, że w czasie zjazdu odczuwam dziwny niepokój. Jednak, gdy tylko drzwi windy się otwierają i staję twarzą w twarz z potężna i przestrzenną salą, mój lęk znika bez śladu. Chyba zapominam, że jestem pod ziemią, bo miejsce to przypomina raczej wnętrze jakiegoś zabytkowego pałacu lub katedry. Jaskinie zwiedza się samemu, zataczając półtora kilometrową pętle. Spacerowanie wśród bajecznie zdobionych kolumn, zwisających z sufitu olbrzymich stalaktytów oraz innych, fantazyjnych form, jest nie lada przeżyciem. Po około 1,5 godzinie przebywania w Wielkiej Sali, usatysfakcjonowani wyjeżdżamy z powrotem na powierzchnię ziemię. Zdecydowanie warto było zobaczyć ten królewski, pełen przepychu i bogactwa świat Jednak komu w drogę temu czas. Wsiadamy do samochodu i tym razem kierujemy się na południe, aż do samej granicy z Meksykiem, gdzie znajduje się Kraina Wielkiego Zakola czyli Park Narodowy Big Bend.
Przez 4,5 godziny przemierzamy bezkresne, pustynne tereny. Dzięki Bogu, co jakieś 200 km pojawia się jakaś mała mieścina, na której można uzupełnić zapasy paliwa. Około godziny 18 krajobraz ulega zmianie. Na rozległej i suchej pustyni, niczym spod ziemi, wyrastają nagle rdzawe, ogołocone górskie szczyty. Jest to znak, iż w końcu dotarliśmy na miejsce.
Do parku wjeżdżamy przez zachodnią bramę i od razu ogarnia mnie przeczucie, że kraina ta bardzo przypadnie mi do gustu. Od głównej szosy odbijamy na południe w malowniczą Ross Maxcwell Scenic Drive, która ma poprowadzić nas pod samą rzekę Rio Grande. To co najbardziej fascynuje mnie w otaczającym krajobrazie, to jego piękne kolory. Kilkanaście odcieni zieleni, wszystkie delikatne i rozmyte. Pastelowe róże, fiolety i beże skalnego materiału, z którego zbudowane są ostre szczyty. Zimny i subtelny błękit nieba. Jakby jakiś wielki malarz wymalował cały ten krajobraz, używając najpiękniejszych, letnich barw.
Gdy docieramy do rzeki, jesteśmy nieco zdziwieni. Myśleliśmy, iż jest ona głęboka i płynie żywym nurtem. Tymczasem Rio Grande robi wrażenie stosunkowo płytkiej, ma barwę mulistą i wydaje się stać w miejscu. Jednak nie rzeka stanowi tu główną przeszkodę graniczną z sąsiadującym Meksykiem, lecz potężna, wysoka na 460 m ściana kanionu Santa Elena, która dumnie wznosi się za nią.
Ponieważ zapada zmrok, udajemy się na położone nieopodal pole namiotowe Cottonwood. Kamping okazuję się być praktycznie pusty, dostrzegamy tylko jeden namiot. Big Bend jest jednym z największych, ale też najrzadziej odwiedzanych parków w USA. Bardzo dziwi mnie ten fakt, gdyż już teraz uważam, iż jest on również jednym z najpiękniejszych.
Dzień 29. Park Narodowy Big Bend (Teksas)
Rano jeszcze raz udajemy się nad rzekę Rio Grande, aby nad jej brzegiem spędzić wschód słońca. Gdy wracamy na pole namiotowe, aby spakować nasz namiot, dostrzegamy w jego okolicy małe stadko pekari, to jest podobnych do dzikich świń ssaków. Jak przeczytaliśmy w ulotce, zdenerwowane i głodne zwierzęta, mogą z łatwością zaatakować namiot i doszczętnie go zniszczyć. Na szczęście grasujące obok stado jest raczej nastawione pokojowo i wydaje się nie zwracać na nas uwagi.
Dziś czeka nas długi szlak, najdłuższy z wszystkich jakie zaplanowaliśmy w tej podróży. Ruszamy więc do kotliny Chisos Basin, która mieści się w samym sercu parku. Jest to siedziba Góry Chisos, których porośnięte lasami szczyty wznoszą się na wysokość ponad 2377 m n.p.m. Samochodowa trasa kończy się u podnóża jednego ze szczytu Cascade Grand Peak, gdzie znajduje się główne zaplecze turystyczne parku: kemping, schronisko, restauracja, sklep oraz centrum turystyczne. Zanim ruszymy na szlak South Rim musimy uzyskać bezpłatne pozwolenie. Cała trasa liczy około 23 km, ale mamy zamiar rozłożyć ją na dwa dni, czyli spędzić noc mniej więcej w jej połowie. W tym celu udajemy się do centrum turystycznego, gdzie zaraz za progiem wita nas wypchana puma o groźnym pysku i pozie wyraźnie wskazującej na zamiar ataku. Przeraża mnie wielkość tego kociaka oraz świadomość, że istnieje możliwość spotkania go na szlaku. Moje obawy zwiększają się jeszcze bardziej, gdy zauważam mapę szlaku South Rim, na której pineskami przyczepiono rysunki pum i niedźwiedzi czarnych, z dopisaną do nich datą, w której zwierzęta te były widziane przez poruszających się na szlaku turystów. Przykładowo wczoraj, ktoś spotkał jedną pumę, natomiast niedźwiedzi czarnych widziano już kilka sztuk.
Strażnik parku przekazuję nam zezwolenie, oraz przydziela numer pola namiotowego, na którym możemy przenocować. Udziela nam również informacji na temat dzikich zwierzą, na przykład wyraźnie podkreśla, aby wszelkie jedzenie i zapachowe przedmioty przechowywać w specjalnych do tego pojemnikach, które znajdują się na polu namiotowym. Mówiąc o zapachowych rzeczach, ma także na myśli obuwie, i daje nam przykład pewnej pary, która zostawiła zapasowe buty w namiocie, po czym wyruszyła sobie na mały spacer po okolicy. Po powrocie zastali namiot rozerwany, a po butach nie było śladu. Z jednej strony zabawna historia, zwłaszcza kiedy wyobraziliśmy sobie czarnego niedźwiedzia paradującego po lesie w skradzionym obuwiu, jednak powiała również lekką grozą. Mam nadzieję, że nam nikt nie złoży takiej niezapowiedzianej wizyty.
Odwiedzamy znajdujący się obok sklep, gdzie m.in. kupujemy podstawowy zestaw ratunkowy, na wypadek ukąszenia przez węża. W czasie obiadu studiujemy instrukcję obsługi, czując odrobinę ulgi, że mamy coś takiego przy sobie. Po posiłku jesteśmy gotowi do drogi. Pogoda jest bardzo przyjemna, nie za ciepło, nie za zimno. Nasze plecaki wydają się ważyć tony. Ponieważ szlak zatacza pętlę, na odcinek, w którym mamy podążać pod górę, wybieramy łatwiejszą jego część. Natomiast z powrotem, gdy będziemy schodzić z górki, wrócimy po bardziej stromej i trudniejsze ścieżce.
Przez około 4 godziny mozolnie wspinamy się pod górę w gąszczu krzewów i drzew. Co jakiś czas robimy krótkie przerwy, aby choć na chwilę zrzucić z pleców ciężkie balasty. Zanim usiądę na jakimś kamieniu dokładnie sprawdzam, czy czasem nie zamieszkał pod nim jakiś wężowaty stwór. Na każdym postoju spożywamy kawałek czekolady. Ten słodki smakołyk dodaje nam sporo energii i przywraca utracone siły. Gdy w końcu docieramy do krawędzi South Rim, jesteśmy pod wielkim wrażeniem. Krawędź ta znajduje się bowiem na gołym szczycie, gdzie nic nie zasłania porażającego widoku. Przed nami rozpościera się panorama praktycznie całej południowej części parku, która wygląda jak perfekcyjnie wykonana makieta. Można mieć wrażenie, że zapierający dech w piersiach widok ogląda się nie z krawędzi skalnej ściany, ale z lotu ptaka. Dokładnie tak się czujemy, jakbyśmy szybowali w przestworzach, a pod nami rozpościerało się wzburzone morze zielonkawych gór. Spacerujemy sobie w tym magicznym miejscu aż do zmroku, po czym udajemy się na nasze odosobnione, ukryte w gąszczu drzew pole namiotowe, położone zaledwie kilkanaście metrów od krawędzi. Przed spaniem wszystkie zapachowe rzeczy, łącznie z butami, chowamy do specjalnych pojemników. Jestem bardzo zmęczona, pomimo to nie mogę zmrużyć oka. Znów jest twardo, gdyż nie wzięliśmy materaca, do tego także trochę zimnawo. Najgorsze są jednak myśli kłębiące się w mojej głowie. Nie mogę przestać wyobrażać sobie, iż w tej odludnej i dzikiej krainie nie jesteśmy tak naprawdę sami. Cały czas wydaję mi się, że coś krąży nieopodal naszego namiotu. Na dodatek, rzeczywiście, co jakiś czas słyszę jakieś tajemnicze odgłosy. Pomimo wysiłku, tej nocy nie zmrużyłam oka. Przynajmniej takie mam wrażenie.
Dzień 30. Park Narodowy Big Bend (Teksas)
O 6 rano budzi nas dźwięk budzika. Piotrek ma zamiar opuścić namiot, pomimo panującej na zewnątrz głuchej nocy. Ja postanawiam czekać, póki się nie rozjaśni. Nie chce narażać się na spotkanie z jakąś dziką zwierzyną, która, jak wiadomo, lubi być aktywna pod osłoną ciemności. Słyszę zabawny monolog, który Piotrek prowadzi z potencjalnie czającymi się w obrębie naszego pola namiotowego niedźwiedziami. Po chwili zaczyna kropić, więc wraca do namiotu. Śpimy jeszcze do godziny 8. Zejście ze szlaku, tym razem inną, bardziej trudną ścieżką, zajmuje nam około 4 godziny. Jestem bardzo szczęśliwa, gdy na horyzoncie pojawia się parking i nasz samochód, gdyż czuję się wykończona. Wszystko przez ciężki plecak, który nieźle dał mi w kość.
Opuszczają Krainę Wielkiego Zakola, zatrzymujemy się jeszcze w centrum turystycznym Panther Junction, gdzie mamy możliwość zobaczenia repliki skrzydła ogromnego pterozaura, znalezionego na terenie parku. Skrzydło należało do największej latającej istoty jaka kiedykolwiek zamieszkiwała Ziemię. Musimy przyznać, robi ono duże wrażenie, w szczególności jego wymiar tj. 5,5 m!
Ledwo wyjeżdżamy z parku, gdy czeka nas kolejna kontrola graniczna (już czwarta). Znów oglądanie paszportów i wiz, pytania gdzie byliśmy oraz dokąd jedziemy. Miejmy nadzieję, że to już ostatni raz. Na GPS ustawiamy punkt docelowy Nowy Jork. Przed nami ponad 4000 km drogi - definitywnie dołująca liczba. Na szczęście po drodze mamy zamiar zrobić jeszcze trzy postoje - w Parku Narodowym Congaree w Południowej Karolinie, potem w parku Shenadon w Wirginii oraz być może przed domem samego prezydenta Obamy w Waszyngtonie. Wszystko zależy od tego jak będzie przebiegać podróż i ile czasu nam pozostanie.
Przez pierwsze 5 godzin po opuszczeniu Big Bend przemierzamy bezkresne pustkowia. W nocy ja przejmuję stery i przyjmuje sobie za cel wyjechanie z Teksasu. Już przez kilka godzin przemierzamy ten olbrzymi stan, którego szerokość, z przeprowadzonych przeze mnie obliczeń, wynosi ładne 1400 km. Po prostu mam już go trochę dość i muszę przekroczyć jego granicę, inaczej nie zaznam spokoju. Na zasłużony odpoczynek i drzemkę w samochodzie zatrzymujemy się dopiero w Luizjanie o godzinie 5 nad ranem. Czuję dużą ulgę, że w końcu opuściliśmy Teksas.
Dzień 31. W trasie
Dziś są moje urodziny ;-) Szkoda tylko, że wypadły w taki dzień, w którym będziemy non stop w trasie. Kierujemy się do Południowej Karoliny mijając takie stany jak Louizjana z miastem Nowy Orlean, Mississippi, Alabama i Georgia. W pewnym momencie, gdzieś na autostradzie, maleńki odłamek skalny uderza w przednią szybę Jeepa, powodując nieznaczne pęknięcie, które z czasem przekształca się w kilkunastu centymetrową rysę. No cóż, po powrocie do Chicago, będzie trzeba ją wymienić.
Późną nocą dojeżdżamy w rejon parku Congaree, który z każdej strony otoczony jest małymi mieścinami zamieszkałymi przez ludność afro amerykańską. Od razu rzuca się tu w oczy fakt, iż miejscowości te charakteryzują się małą liczbą domów, za to kościołów wyrosło jak grzybów po deszczu. Mam wrażenie, że na każdy kościół przypadają jakieś dwa do trzech domów. Bardzo dziwna i tajemnicza sprawa.
Park Narodowy Bagien Congaree jest jednym z najmniejszych amerykańskich parków. Jedyna trasa samochodowa na jego terenie ma zaledwie kilka km długości, a dwa prymitywne pola namiotowe znajdują się w pewnej odległości od niej, więc trzeba do nich kawałek dojść. Gdy zatrzymujemy się na parkingu panuje już głucha noc, a my jesteśmy padnięci. Decydujemy się więc po raz kolejny przespać w samochodzie.
Dzień 32. Park Narodowy Congaree
Po przebudzeniu z zaskoczeniem stwierdzamy, że parking się nieco zapełnił. Jest 8 rano, a już pojawili się pierwsi zwiedzający. Jacyś mężczyźni niosą kajak, wesoła rodzinka podąża w kierunku centrum turystycznego. Robimy sobie śniadanie i ruszamy 4 km szlakiem boardwalk loop, który zatacza pętle przez podmokłe, leśne tereny. Park położony jest bowiem na obszarze lewego brzegu rzeki Congaree, która systematycznie występuje z brzegów i zalewa przylegające do niej obszary.
Przejście całej pętli zajmuje nam około 2 godzin. Podoba nam się to miejsce, ma swój specyficzny klimat. Podobno na terenie parku występuje 75 gatunków drzew, 170 gatunków ptaków, 53 gatunków gadów i ssaków oraz 49 gatunków ryb. To sporo, jak na tak niewielki obszar. Niektóre z mijanych na szlaku drzew są naprawdę olbrzymie, inne wyginają się w fantazyjne kształty. W mijanym po drodze jeziorze Wise Lake obserwujemy pływające, kolorowe żółwie, a dookoła rozbrzmiewa żywa melodia wyśpiewywana przez ptaki. Gdybyśmy zabrali w podróż nasz ponton, który tak dobrze służył nam w podróży na Florydę, z pewnością przemierzyli byśmy jeden z wielu wodnych szlaków wytyczonych w Congaree. Jest to ponoć najlepszy sposób na bliższe poznanie tej bagiennej puszczy.
Po opuszczeniu Congaree kierujemy się autostradą na północ, do malowniczej trasy Blue Ridge Parkway, która ma poprowadzić nas do parku Shenandoah. Widokowa szosa ma długość ponad 750 km i łączy ze sobą dwa parki narodowe – położone w Północnej Karolinie Wielkie Góry Dymne oraz wspomniany już Shenandoah w Wirginii. Droga nieprzerywalnie wiję się dużymi zakrętasami wzdłuż grani Pasma Błękitnego, będącego częścią łańcucha Appalachów. Ogólnie mówiąc bardzo miła przejażdżka wśród bujnych drzew, szczególnie, że niektóre fragmenty lasu spowite są delikatną mgiełką. W tych miejscach się zatrzymujemy i robimy sobie krótkie spacery w tej tajemniczej i wyglądającej niczym ze snu krainie. Zbliżając się do parku już pod osłoną ciemnej nocy, mgła na niektórych odcinkach drogi jest bardzo gęsta i niemal całkowicie ogranicza widoczność. Musimy zwolnić do minimalnej prędkości i jechać bardzo, bardzo uważnie, co jest niezwykle stresujące. Na szczęście droga jest puściutka, a mgła na wyższych wysokościach zanika. W parku jesteśmy około 23 i od razu udajemy się na pole namiotowe. Jestem bardzo zadowolone, że po dwóch nocach spędzonych w samochodzie, znów prześpię się na miękkim materacu, owinięta ciepłym śpiworkiem ;-)
Dzień 33. Park Narodowy Shenandoah (Wirginia)
Park Shenandoah rozciąga się wzdłuż krajobrazowej szosy Skyline Drive, która stanowi przedłużenie Blue Ridge Parkway. Podąża więc tak samo wzdłuż górskiego grzbietu Pasma Błękitnego, które jest najwyższym pasmem południowych Appalachów. Przy widokowej trasie, której długość wynosi 169 km, znajduje się aż 75 punktów, z których można podziwiać malownicze krajobrazy parku. Nasz plan zwiedzania Shenandoaha to przede wszystkim przejazd Skyline Drive oraz jakiś krótki szlak wiodący do jednego z licznych wodospadów w parku. Na trasie wielokrotnie się zatrzymujemy aby nacieszyć oko widokami na dolinę Shenandoah oraz pofalowane tereny podgórskie. Ponieważ całe pasmo Appalachów jest zalesione lasami mieszanymi, rzeczą oczywistą staje się fakt, iż park Shenandoah musi wyglądać najpiękniej jesienią. Dominujące w krajobrazie połacie lasów ubrane w intensywne barwy tej uroczej pory roku muszą prezentować się niezwykle bajecznie. Szkoda, że nasza wizyta przypada nieco za wcześniej i jak na razie otaczająca nas sceneria ma w 90 % barwę zieloną. Musimy przyznać, że widoki w poszczególnych punktach są nieco monotonne i niewiele różnią się od siebie.
Przejazd całą malowniczą trasą, łącznie z krótkim szlakiem do wodospadu Dark Hollow i postojami, zajmuje nam ładne kilka godzin. Nasz czas się wyczerpał i musimy ruszać dalej, tym bardziej, że po drodze do Nowego Jorku czeka nas kolejna zmiana oleju. Udaje nam się znaleźć dwóch dealerów Jeepa w położonym nieopodal parku miasteczku. Niestety znów powtarza się sytuacja z Portland. W obydwu słyszymy to samo - mogą nas obsłużyć dopiero za kilka godzin. Ponownie udajemy się do zwykłego punktu wymiany i tam sprawa zostaje załatwiona po ok. 20 minutach.
Do Nowego Jorku mamy jakieś sześć godzin jazdy (ok. 500 km). Po drodze zatrzymujemy się w Waszyngton, D.C na krótka wizytę u samego prezydenta Obamy. Spacerujemy pod Biały Dom oraz po leżącym naprzeciwko prezydenckiej posiadłości parku, na środku którego wznosi się najwyższy na świecie kamienny pomnik, czyli Washington Monument. Zbudowany ku pamięci pierwszego prezydenta, czterostronny słup zakończony stożkową piramidą, ma wysokość ok. 170 m. Na wschodzie od pomnika możemy zobaczyć Kapitol tj. siedzibę Kongresu Stanów Zjednoczonych, zaś podążając w kierunku zachodnim odwiedzamy pomniki ofiar poległych w II Wojnie Światowej oraz w Wietnamie. Na tym kończymy wizytę w prezydenckiej stolicy, gdyż już i tak mamy lekkie opóźnienie, które powoduje, że do Nowego Jorku docieramy nocą.
Od razu kierujemy się na Manhattan, przejeżdżając poprowadzonym pod rzeką Hudson 2,5 kilometrowym tunelem Holland. Poszukiwanie motelu daje nam możliwość podpatrzenia nocnego życia miasta. Ku naszemu zdziwieniu, na ulicach kręci się sporo ludzi, a restauracje i puby wydają się być zatłoczone. Czegoś takiego nie zobaczy się w Chicago, na pewno nie o tej porze i nie w najzwyklejszy poniedziałek. Inną rzeczą, która rzuca się w oczy, są wystawione przed budynki kubły i wory ze śmieciami. Nie wygląda to zbyt estetycznie i zapewne nie wpływa korzystnie na woń miasta. Niestety nie znajdujemy tu motelu, więc ponownie pokonujemy podwodny tunel i na drugim brzegu, należącym już do stanu New Jersey, udaje nam się coś znaleźć bez większych problemów. Pora się trochę przespać. Jutro czeka nas sporo wrażeń.
Dzień 34. Nowy Jork (Nowy Jork)
Zwiedzanie Nowego Jorku rozpoczynamy wczesnym rankiem zaczynając od wizyty w Stanowym Parku Liberyty. O tej porze dnia oglądamy roztaczająca się panoramę Manhattanu w zupełnej samotności. Delikatna mgiełka spowiewa wieżowce, a do widocznej z parku Statuły Wolności dopływa pierwszy statek. Po małym spacerku, wsiadamy do auta i ruszamy na miasto, kierując się w rejon zburzonych drapaczy Word Trade Center. Samochód zostawiamy na parkingu, a sami udajemy się do mostu Brooklyn Bridge. Tu pojawia się mały problem, za bardzo nie wiemy jak do niego dotrzeć. Na szczęście Nowojorczycy okazują się bardzo mili i pomocni. Już pierwszy zapytany o kierunek mężczyzna podprowadza nas pod sam cel. Spacer po jednym z najstarszych, wiszących mostów w świecie jest bardzo ekscytującym przeżyciem, gdyż widoki są naprawdę imponujące. Po przejściu ok. 2 km docieramy w końcu na drugi brzeg mostu, to jest w dzielnicę Brooklynu. Znów przydaje się pomoc tutejszych mieszkańców, którzy kierują nas na najbliższą stację metra. Z powrotem udajemy się na Manhattan, gdzie zatłoczonymi uliczkami docieramy do ikony Nowego Jorku czyli placu Time Square. Musi minąć trochę czasu zanim nieco przyzwyczajamy się do panującego tu zgiełku i chaosu. Wybaczcie wszyscy miłośnicy Nowego Jorku, ale rozglądając się dookoła czuję wielką ulgę, iż nie przyszło mi mieszkać i żyć w tym mieście. Panujący tu przesyt aż razi po oczach. Za dużo samochodów, za dużo ludzi, za dużo reklam, za duży pośpiech...Odwieczna równowaga wszechświata jest tu wyraźnie zachwiana. Chyba po raz pierwszy naprawdę zaczynam doceniam Chicago, szczególnie jego centrum, które uważam za znacznie ładniejsze, estetyczniejsze i o niebo zaciszniejsze miejsce. Tam przynajmniej człowiek ma szansę na miły i spokojny spacer wśród majestatycznych wieżowców i nie musi obawiać się przy tym zderzenia z napierającym z każdej strony tłumem bądź potrącenia przez jakiegoś rozkojarzonego taksówkarza.
Tak sobie wędrujemy wśród tego całego zgiełku oraz potężnych wieżowców, mijając najwyższy z nich, czyli 102 piętrowy Empire State Building. Drapacz chmur ma 381 m wysokości i jest obecnie drugim, po Sears Tower w Chicago, najwyższym wieżowcem w Stanach. W tłumie spotykamy też słynnego „wiejskiego chłopaka z gitarą”, czyli Nagiego Kowboja, który w kozakach, majtach i kapeluszu na głowie zarabia na życie, pozując do zdjęć z licznymi turystami.
Znów korzystamy z metra i wracamy na parking, przechodząc wcześniej obok wiejącej grozą Strefy Zero. Mamy jeszcze zamiar odwiedzić Central Park, jednak po drodze Piotrek wypatruje największy sklep fotograficzny w Stanach B&H i nie może sobie odmówić wizyty. Na szczęście sklep ma swój parking, z korzystania którego ma prawo każdy klient, który (uwaga) spełni pewne wymagania. Godzina „bezpłatnego” korzystania z parkingu wymaga dokonania zakupu na sumę 150 $. Również sam sklep okazuję się być nieco dziwaczny. Zapewne każdy z Was wie, jak wygląda pracownia Świętego Mikołaja, gdzie każdy z załogi elfów ma ściśle przydzieloną funkcję i stanowisko, dzięki czemu praca wrze na najwyższych obrotach. Tak samo przedstawia się sytuacja tutaj, tyle że zamiast Elfów mamy Żydów w myckach na głowach, którzy niczym w prawdziwym mrowisku dzielnie wykonują swoje zadania. Cały proces kupna produktu wymaga odwiedzenia trzech kolejek. W pierwszej z nich, nasz produkt jest zabierany, a my dostajemy cenę. W drugiej płacimy i otrzymujemy numerek. W trzeciej numerek jest zamieniany na nasz zakup, który na ruchomych taśmach przesuwany jest z wyższych pięter wprost pod nos wesołego pracownika. Wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku, pojawia się tylko pytanie, czy rzeczywiście potrzeba, aż tyle komplikacji, aby dokonać prostego zakupu?
Po opuszczeniu sklepu okazuje się, że nasza wizyta w Central Park raczej nie dojdzie do skutku. Jeszcze dziś musimy znaleźć kamping, gdzieś w okolicach Wodospadu Niagara, od którego dzieli nas grubo ponad 600 km. Zamierzenie udaje się zrealizować i bardzo późną nocą docieramy do pola namiotowego położonego zaledwie kilka kilometrów od ostatniego celu naszej podróży.
Dzień 35. Wodospad Niagara (Nowy Jork)
Piotrek wstaje jeszcze o zmroku z zamiarem sfotografowania wodospadu o wschodzie słońca. Ja niestety odpadam i pogrążam się w dalszym śnie. Wraca około 9 z dokładna wiedzą rozkładu wodospadów i wszystkich dostępnych atrakcji. Prysznic, śniadanie, pakowanie namiotu i możemy ruszyć na ostatnią już przygodę naszej wyprawy.
Pomimo wczesnej jeszcze pory, parking przy wodospadach jest już dość zapchany. Najpierw udajemy się na 70 metrową wieżę obserwacyjną, z której można zobaczyć zarówno amerykański Niagara Falls, jaki kanadyjski. Na wieży powiewa mocny wiatr, ale na szczęście pogoda jest bardzo przyjemna, a ruch powietrza ciepły. Muszę przyznać, iż szerokość wodospadów oraz niesamowita siła z jaką rzeka Niagara pokonuje niemal stumetrową różnicę poziomów, robią duże wrażenie. Wykupujemy bilety na rejs pod same kaskady, po czym ubrani w chroniące peleryny, podekscytowani wchodzimy na pokład.
Statek najpierw przepływa pod dwoma wodospadami znajdującymi się po stronie amerykańskiej, czyli American Falls oraz Bridgal Veil Falls, których łączna szerokość wynosi 300 m. Potem podążą wzdłuż krawędzi wyspy Goat Island do Horseshoe Falls, czyli kaskady po stronie kanadyjskiej. Ta robi dużo większe wrażenie, gdyż jest znacznie szersza (900 m ) i wygina się na kształt łuku bądź końskiej podkowy, od której to pochodzi jej nazwa. Jest bardzo, bardzo głośno i mokro. Tryskające masy wody polewają wszystkich dookoła, na szczęście chroniące peleryny spełniają swoje funkcję i po powrocie, każdy ku swojemu zdziwieniu stwierdza, że pozostał suchutki.
Mokra przygoda z wodospadami tak bardzo nam się spodobała, iż decydujemy się na jeszcze jedną atrakcję, czyli wizytę w Wietrznej Jaskini. Na miejscu dostajemy nowe peleryny oraz sandały, gdyż noszenie własnego obuwia jest zabronione. Windą zjeżdżamy do wnętrza jaskini, która doprowadza nas do położonego 20 metrów nad poziomem rzeki tarasu. Teraz stoimy twarzą w twarz z amerykańskimi wodospadami, których masy wody dosłownie na nas opadają. Frajda murowana, szczególnie przy sprzyjającej, ciepłej pogodzie, bo wyobrażam sobie, że w zimniejsze dni, chyba wolałabym zrezygnować z tej przygody.
Przeżycia i atrakcję związane z wodospadami Niagara, sprawiły, iż zapomnieliśmy, że nasza podróż dobiegła praktycznie końca. Do Chicago pozostało nam jakieś 900 km i zaraz po obiedzie musimy ruszać w trasę. To zadziwiające, ale w cale nie śpieszy mi się z powrotem do domu. Próbuje nawet na mapie wynaleźć jeszcze jakieś miejsce, do którego można by zawinąć po drodze. Piotrek wybija mi jednak ten pomysł z głowy, twierdząc, że chyba starczy już wrażeń, tym bardziej, że po powrocie mamy tylko jeden dzień odpoczynku zanim wrócimy do pracy i rozpoczniemy zwykły, codzienny żywot. Chyba ma rację, podróż dobiega końca, trzeba to zaakceptować i docenić to wszystko co zobaczyliśmy i przeżyliśmy w trakcie jej trwania.
W drodze, dla zabicia czasu, robię podsumowanie wszystkich naszych amerykańskich wypraw, jakie dotychczas odbyliśmy. W Kontynentalnych Stanach znajduje się 46 parków narodowych (razem z Alaską i Hawajami jest ich 58), z moich kalkulacji wynika, że udało nam się zobaczyć 39 z nich. Do tego dochodzi dwadzieścia kilka innych cudów natury, takich jak pomniki przyrody czy parki stanowe, oraz 9 miast. Na 48 stanów byliśmy lub przejeżdżaliśmy przez 41 jeden z nich. Czytam Piotrkowi moje podsumowanie i razem jesteśmy zaskoczeni. Przylatując do Stanów marzyliśmy o zobaczeniu Wielkiego Kanionu Kolorado. Kto by pomyślał, że wizyta w tym niesamowitym miejscu będzie dla nas zaledwie początkiem ekscytujących podróży.
Kiedy około północy zajeżdżamy pod nasze mieszkanie w Chicago, czuję wielką radość i ulgę, że dotarliśmy szczęśliwe. Dokładnie pamiętam moment, gdy 35 dni temu wsiadaliśmy do samochodu, aby wyruszyć w nieznane. Towarzyszyły nam wówczas przeróżne uczucia, od wielkiego podekscytowania i radości, po strachu i niepewności. W trakcie tak długiej podróży do tylu dzikich i obcych miejsc, wiele rzeczy mogło się przecież wydarzyć...
W sumie przejechaliśmy 19 000 km, to niemal połowa długości ziemskiego równika. Każdego dnia pokonywaliśmy szmat drogi, aby przemieścić się z miejsca na miejsce. Wędrowaliśmy po dzikich terenach zamieszkałych przez pumy, niedźwiedzie czarne oraz grizzly, jadowite węże, pająki i Bóg tylko wie co jeszcze. Szczęście jednak nieustannie nam sprzyjało i nawet jeden włos nie spadł nam z głowy. Dokonaliśmy tego, co kiedyś było tylko odległym, mglistym pomysłem, który pewnego dnia zaświtał w naszych głowach. Przejechaliśmy dookoła Amerykę. I znów utwierdziłam się w przekonaniu, że jeśli w Twojej podświadomości pojawi się pewna myśl, to już w tej samej chwili ma ona wielki potencjał, aby się zmaterializować. Wystarczy tylko nie pozwolić jej zgasnąć lecz po prostu ją pielęgnować i z całego serca pragnąć jej realizacji. Rezultaty są zadziwiające. Myślisz i rozmawiasz o swoim pomyśle coraz częściej, robisz plany i kalkulujesz, aż pewnego dnia, sam nawet nie wiesz kiedy, twój pomysł się urzeczywistnia.
Tej nocy śpimy jak zabici, a następnego dnia od razu bierzemy się za przeglądanie zdjęć. Tyle niesamowitych miejsc, tyle wspomnień i wrażeń. Czy aby to wszystko na pewno nam się tylko nie przyśniło? Patrząc na jedno ze zdjęć z Parku Narodowego Lodowców, jestem przekonana, że tak właśnie chcę zapamiętać Amerykę. W moich wspomnieniach nie będzie ona zatłoczonym miastem wypchanym wieżowcami, ale dziką, piękną i odległą krainą, o istnieniu której wielu z nas nawet nie śniło.