Auto-podróże
Słoneczna Floryda
Długość trasy: 3604 mil ( 5800 km )
Start: 25 grudzień 2008
Czas trwania: 11 dni
Samochód: Jeep Patriot 2008
Celem naszej podróży było zobaczenie trzech Parków Narodowych: Biscayne, Everglades i Dry Tortugas. Wszystkie te parki położone są w bliskiej odległości od siebie niedaleko Miami. Wyjazd zaplanowaliśmy na grudzień, gdyż jak się zorientowaliśmy zima jest najlepszym okresem do wczasowania na Florydzie. Chyba przede wszystkim ze względu na panujący tam klimat, latem jest po prostu za gorąco, a zimą temperatura jest idealna. Znaczenie mają także insekty, przede wszystkim komary, których w miesiącach letnich są po prostu plagi.
Była to pierwsza nasza podróż do której musieliśmy się przygotować nieco inaczej. Zwiedzanie parków znajdujących się na Florydzie wymaga poruszania się po wodzie. Dwa z nich znajdują się na wyspach (Biscayne i Dry Tortugas), a znaczna część Everglades to bagna i mokradła, w których wytyczona wiele szlaków wodnych. Musieliśmy więc albo zaopatrzyć się we własną łódź, lub też nastawić się na pożyczanie kajaków. Po przekalkowaniu wszystkich za i przeciw podjęliśmy decyzje o kupnie dmuchanego pontonu, co było najwygodniejszym rozwiązaniem. Do tego doszły kamizelki ratunkowe, sprzęt do nurkowania, materac itp.
Dzień 1. W trasie
W podróż wyruszyliśmy 25 grudnia około 10 rano. Przyjazd do Miami mięliśmy zaplanowany na około 12 po południu przy założeniu ciągłej jazdy. Czekało nas przejechanie 6 stanów: Illinois, Indiana, Kentucky, Tennessee, Georgia i wreszcie cała Floryda. Zostawiliśmy za sobą zimne, zasypane śniegiem Chicago i ruszyliśmy w drogę. Już w Indianie śnieg zaczął stopniowo zanikać i niedługo nie było po nim śladu. Monotonne i mało ciekawe krajobrazy towarzyszyły nam przez całą Indianę, dopiero w Kentucky widok zza okna samochodu się zmienił: górki, wzniesienia, zielone drzewa. Wszystkie te jednak widoki były nam już znane, gdyż tylko Georgia i Floryda były stanami przez które dotychczas jeszcze nie przejeżdżaliśmy. Niestety całą Georgię przemierzaliśmy nocą, więc udało nam się tylko zobaczyć pięknie oświetloną Atlantę.
Dzień 2. Park Stanowy Bill Baggs Cape Florida i Miami
W momencie, w którym przekraczaliśmy granicę między Georgią i Florydą pojawiła się dziwna mgła, która towarzyszyła nam aż do świtu. W końcu zaczęło się przejaśniać i zatrzymaliśmy się w tzw. rest area, żeby trochę odpocząć i coś zjeść. W tedy to po raz pierwszy poczuliśmy, że jesteśmy na Florydzie. Ciepłe powietrze, palmy, zielona trawa, niebieskie niebo. Poczułam napływ szczęścia, które przez moment zmącił mi policjant, gdy ostrzegł mnie przed niebezpieczeństwami czyhającymi na turystów w słonecznej Florydzie. Najpierw zapytał czy wszystko w porządku, gdy zdziwiona odpowiedziałam, że tak, nakazał mi, aby być niezwykle ostrożną, gdyż Floryda według niego pełna była przestępców, którzy czyhali tylko na samotnych podróżników jak my. Potem zaczął opowiadać o parze niemieckich turystów, którzy to zostali okradzieni i zamordowani. Miałam serdecznie dość jego wywodów, które na jakiś czas zatruły mój umysł negatywnymi myślami. Na szczęście po jakimś czasie pozbyłam się tych myśli i znowu mogłam cieszyć się podróżą.
Byliśmy już jakieś trzy godziny od Miami, które miało być naszym pierwszym punktem wyprawy. Następnie mieliśmy się udać do Everglades, a dokładnie południowej jego część. Dwa pierwsze noclegi mieliśmy zarezerwowane na polu namiotowym Flamingo. Naszym największym wrogiem był fakt, iż w zimie słońce zachodzi znacznie wcześniej niż latem. W przypadku Florydy była to godzina 6 po południu, a więc praktycznie do tego czasu mogliśmy cokolwiek robić. Mieliśmy po prostu znacznie mniej czasu i musieliśmy to uwzględnić planując każdy dzień.
Ze względu na lekkie opóźnienie mieliśmy przed sobą jakieś maksimum 4 godziny czasu na zobaczenie Miami. Byliśmy także bardzo zmęczeni, gdyż w czasie podróży nigdzie nie zatrzymywaliśmy się na dłużej.
Zdecydowaliśmy, aby najpierw pojechać do Key Biscayne w Miami, gdzie położony jest Stanowy Park Bill Baggs Cape. W parku tym znajduje się plaża zaliczona do 10 najpiękniejszych w USA a także urokliwa latarnia morska, na którą można się wspiąć pokonując 109 schodków. Mały wysiłek, a przyjemność duża, gdy znajdzie się już w pomieszczeniu widokowym, z którego roztacza się widok na Miami, ocean i plaże. Po wyjściu na górę i spojrzeniu w dół po raz drugi uświadomiłam sobie, iż chyba niestety zaliczam się do grona ludzi z lękiem wysokości (pierwszy raz był w Parku Narodowym Zion na szlaku Angels Landing). Dziwna siła odpychała mnie od podejścia do barierki i zaczęłam mieć nawet lekkie zawroty głowy. Było wysoko, przynajmniej dla mnie. Ogólnie bardzo przyjemny park, nie mogliśmy uwierzyć, że świat tutaj różni się tak bardzo od tego, który pozostawiliśmy za sobą w Chicago.
Postanowiliśmy także udać się w kierunku South Beach. Gdzieniegdzie dało się dostrzec oznaki Świąt: choinki, sztuczne Mikołaje i inne dekoracje, które na tle palm, niebieskiego nieba i ludzi spacerujących w podkoszulkach i krótkich spodenkach wyglądały bardzo komicznie. Na drogach robił się tłoczno, zbliżały się bowiem godziny szczytu. Stanie w korkach miało ten plus, że mogliśmy poobserwować z okien samochodu trochę życia miasta, które nasycone było kolorami. Gdy otworzyłam okno, żeby porobić trochę fotek, na zewnątrz panował grudniowy upał. Zdecydowaliśmy, że rezygnujemy z dalszych prób poruszania się po mieście i uciekamy na łono natury, czyli tam gdzie oboje czujemy się najlepiej. Na GPS ustawiliśmy kierunek Falmingo, park Everglades i ruszyliśmy przed siebie. Mieliśmy nadzieje, że uda nam się wjechać na teren parku jeszcze przed zmrokiem, jednak zbyt duże korki nie pozwoliły nam na to.
Do Flamingo dotarliśmy około 7 po południu, było wiec już zupełnie ciemno. Na szczęście na kampingu panował spokój, nie było dużo ludzi i bez problemu znaleźliśmy nasze, zarezerwowane już wcześniej, pole namiotowe. Niebo było usłane gwiazdami, widok którego nie spotka się w Chicago. Szybko rozłożyliśmy namiot, potem prysznic (dostępny był tylko zimny) i najprzyjemniejsza chwila, w końcu po okuło 36 godzinach owinąć się w ciepły śpiworek i zasnąć, jednocześnie rozmyślając już o kolejnym dniu.
Dzień 3. Park Narodowy Everglades
Pobudka o około 5:30 rano, trzeba przecież być w ciekawym miejscu jeszcze przed wschodem słońca. Zawsze lubię to uczucie, kiedy zaczyna wstawać świt i w końcu widzę co w ogóle znajduje się dookoła mnie. Kampingi dzielę na dwa rodzaje: fajne i nie fajne. Flamingo okazał się być fajnym kampingiem. Już pierwszy plus to to, że nie był zatłoczony, noi drugi to jego położenie wśród palm zaraz przy Zatoce Florydzkiej, noi jeszcze prysznic, co prawda tylko zimny, ale dobre i to.
Naszym głównym punktem dnia miał być szlak wodny tzw. Nine Mile Pond Canoe Trail, najpierw jednak chcieliśmy zaliczyć jakiś mały szlak pieszy, tak na rozgrzewkę. Wpadł nam w oko Snake Bight Trail. Szlak liczył około 5,5 km w dwie strony i prowadził prostą drużką wśród tropikalnych krzewów i drzew. Niestety na trasie zaatakowały nas komary, których przecież miało w grudniu nie być. Oprócz tego pomiędzy krzewami po obu stornach ścieżki roztaczały się pajęczyny, przez które musieliśmy się po prostu przedrzeć. Były one praktycznie niewidoczne, jednak niestety dało się je odczuć na własnej skórze. Nie było przed nimi ucieczki, no chyba że poruszanie się na czworaka . Na końcu szlaku roztaczał się widok na Zatokę Florydzką. Był to tez bardzo dobry punkt do obserwowania ptaków i wsłuchiwania się w głos przyrody. Teraz tylko ponad 2 km drogi z powrotem na szczęście już bez pajęczyn, które zebraliśmy wcześniej.
Przed udaniem się na następny, tym razem wodny szlak, zasięgnęliśmy porady w Visitor Center a propo naszego pontonu. Chciałam upewnić się czy jest on wystarczający do pokonania tego szlaku, gdyż prawie wszyscy poruszali się tutaj kajakami, które są znacznie bardziej wąskie. Po podaniu przybliżonej szerokości pontonu powiedziano nam, że damy radę. Nikt nie wspomniał o żadnym zagrożeniu czyhającym ze strony ewentualnie napotkanych krokodyli, co za ulga (w mojej głowie miałam już wyobrażenia krokodyli atakujących i przegryzających nasz ponton).
Przed wypłynięciem na szlak, podczas dmuchania pontonu, mężczyzna wypożyczający kajaki ostrzegł nas przed występującymi na trasie ostrymi skałami. Trochę mnie zaniepokoiłam, ale Piotrek stwierdził, iż po prostu chciał nas nastraszyć, mając nadzieje ze tym sposobem wypożyczymy jeden z jego kajaków. Niewzruszeni ruszyliśmy w drogę. Najpierw trzeba było przepłynąć niewielkie jezioro i potem wypatrywać już tylko białych słupków, którymi oznaczony był szlak. Czasem trudno było je dostrzec, a to groziło bardzo łatwym zgubieniem się w gąszczu krzewów i traw. W niektórych punktach szlak miał szerokość około 1,5 m, czyli prawie tyle ile nasz ponton. Było ciasno, ale daliśmy radę. Całkowita długość trasy to 8 km, przy czym w pewnym momencie można zdecydować się na skrót, który skraca szlak o 2,5 km, co też uczyniliśmy.
Pogoda była piękna i płynęło się bardzo przyjemnie. Byliśmy zupełnie sami wśród morza traw, bagien i mokradeł (minął nas tylko jeden kajak). Był to zupełnie inny świat, jakiego dotychczas nie widzieliśmy. Trudno sobie wyobrazić, że bagna Everglades to tak naprawdę płytka i bardzo szeroka (ok.100 km) rzeka, wolno płynąca od jeziora Okeechobee do Zatoki Florydzkiej. Wypatrywaliśmy krokodyli, ale nie spotkaliśmy żadnego. Nie natrafiliśmy także na żadne skały, przed którymi nas ostrzegano. Po około 3 godzinach pływania szczęśliwie dotarliśmy do brzegu, spakowaliśmy ponton i szybko ruszyliśmy na kolejny szlak, nie mieliśmy już bowiem dużo czasu.
Zdecydowaliśmy się na 800 m pętle Anhinga. Jest to jeden z najpopularniejszych szlaków, daje bowiem możliwość obserwowania dzikich zwierząt. Tutaj tez spotkaliśmy pierwsze krokodyle. Łatwo je przeoczyć, jeśli nie wpatruję się w otaczające mokradła bardzo dokładnie. Spostrzegliśmy dwa okazy, właściwie to tylko ich oczy i czubek głów, gdyż były zanurzone w bagnach i nie miały ochoty się wynurzyć. Oprócz krokodyli zobaczyliśmy kilka rodzajów ptaków m.in. ibisy, czaple czy popularną wężówkę amerykańską czyli po angielsku Anhinga od której pochodzi nazwa szlaku. Tak zakończyliśmy kolejny dzień podróży. Była to nasza druga i ostatnia noc we Flamingo.
Dzień 4. Park Narodowy Everglades i Park Narodowy Biscayne
Wczesnym rankiem usiedliśmy na plaży przy Zatoce Florydzkiej, aby obserwować wschód słońca i porobić trochę fotek. Wpatrując się w ocean udało nam się zobaczyć delfina, który ciesząc się swobodą i wolnością wykonał skok w górę po czym znowu zanurzył się w wodach Atlantyku. Po śniadaniu spakowaliśmy namiot i ruszyliśmy w kierunku Parku Biscayne, odwiedzając po drodze jeszcze dwa szlaki południowej części Parku Everglades: Mahogany Hammock i Pinelands. Oba to 800 m pętle biegnące wśród tropikalnych, mahoniowych drzew, palm i cyprysowych lasów. Zatrzymaliśmy się także, na znajdującej się niedaleko przy wjeździe do Everglades, popularnej farmie organicznej, gdzie można skusić się m.in. na owocowy szejk.
Park Biscayne położony jest zaledwie 16 km od Miami a 95% jego powierzchni stanowi woda. Pozostałe 5% to wysepki i florydzkie wybrzeże Atlantyku. Największą wyspą jest Elliott Key, tuż obok znajduję się Boca Chita Key, znacznie mniejsza, za to najbardziej popularna wyspa. Aby przedostać się na wyspy trzeba pokonać około 11 km zatokę Biscayne.
Po dotarciu do głównej kwatery parku, dowiedzieliśmy się że za około 30 minut wyrusza drugi i ostatni w ciągu dnia rejsu na wyspy. Musieliśmy załatwić bilety, pozwolenie na zaparkowanie samochodu i spakować wszystkie rzeczy. Nie było dużo czasu, ale przy narzuceniu ekspresowego tempa udało się. Statek zabierał turystów do Boca Chita tylko na około 1 godzinne zwiedzanie, przy okazji wcześniej podrzucał chętnych do pozostania na wyspach śmiałków do Elliott Key. Trzeba było tylko umówić się na datę powrotu. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że udało nam się załapać.
Po około 45 minutach statek dopłynął do portu w Elliott, oprócz nas znalazł się tylko jeden chętny do nocowania na wyspie. Pole namiotowe znajdowało się zaraz przy porcie i było praktycznie puste. Rozbiliśmy się zaraz przy zatoce i poszliśmy się rozejrzeć po okolicy. Wyspa nie wyglądała tak, jak sobie ją wyobrażałam. Cała porośnięta była drzewami, a przez jej środek przebiegała jedna wąska ścieżka. Nie było też pięknych plaż. Jeden mały odcinek ze skrawkiem plaży wydzielono dla chętnych do pływania. Pozostała część wybrzeża porośnięta była dziką roślinnością.
Zdecydowaliśmy się trochę popływać, w końcu miała to być nasza pierwsza kąpiel w grudniu. Woda w oceanie była ciepła, ale kąpiel w małym, wydzielonym odcinku nie sprawiała mi zbyt dużej satysfakcji. Co z tego, że miałam przed sobą ocean, skoro ktoś zrobił mi z niego mini basen? Piotrek trochę ponurkował, jednak dno w tym miejscu nie kryło w sobie nic nadzwyczajnego. Był już prawie wieczór, robiąc kolację, uświadomiliśmy sobie, że w pośpiechu zabraliśmy za mało jedzenia. Jeden chleb, kilka konserw i kawałek kiełbasy. Mała dieta nigdy nie zaszkodzi. Zaczęły atakować nas także maleńkie muszki. Na początku dało się wytrzymać, ale z czasem przebywanie na lądzie stało się nie do zniesienia, Były tylko dwie drogi ucieczki: namiot, albo woda.
Dzień 5. Park Narodowy Biscayne
Drugiego dnia z samego rana wskoczyliśmy do pontonu i ruszyliśmy w ocean. Myśleliśmy, aby dopłynąć do Boca Chita, jednak odległości okazały się zbyt duże. Nie wspomniałam o tym wcześniej, ale mieliśmy tylko jedną parę wioseł, więc musieliśmy wiosłować na zmianę (moje zmiany były troszkę krótsze :-)). Po drodze minęło nas kilka łodzi motorowych, nikt oprócz nas nie poruszał się pontonem. W pewnym momencie podpłynęła do nas para z zapytaniem czy wszystko w porządku. Kiedy zapewniliśmy ich że dajemy radę, pogratulowali nam kondycji. Kilka razy natknęliśmy się na duże niebieskie meduzy, jak później gdzieś przeczytałam, stanowiące zagrożenie dla ludzkiego życia. Do spotkania z rekinami na szczęście nie doszło.
Po kilku godzinach spokojnego wiosłowania byliśmy już jednak zmęczeni, a trzeba było jeszcze dopłynąć z powrotem. Godziny spędzone w słońcu, na powierzchni oceanu zaowocowały przeraźliwymi bólami głowy. Zastanawiałam się czy to już czasem nie udar słoneczny. Resztkami sił dopłynęliśmy do brzegu i dotarli do namiotu. Myśleliśmy wtedy tylko o śnie. Zasypiając miałam wielką nadzieję, że rano obudzić się bez karuzeli w mojej głowie. Niestety po przebudzeniu dalej odczuwałam impulsy, na szczęście już znacznie mniejsze.
Dzień 6. Park Narodowy Biscayne
Na śniadanie zjedliśmy ostatnie dwie kromki chleba, wiedzieliśmy że następny posiłek czeka nas dopiero około 15, gdy dotrzemy do naszego samochodu. Było przed nami kilka długich godzin głodówki. Statek miał przyjechać po nas o godzinie 11, po czym mieliśmy się udać na Boca Chita. Turyści mieli około jednej godziny czasu na zwiedzenie wyspy, a potem już tylko kolejna godzina drogi do portu w Dante Fascell.
Spakowaliśmy wszystko i nie wiedzieliśmy za bardzo co ze sobą zrobić. Muszki atakowały nas bezustannie, a nasze ciała całe pokryte były bąblami. Nie było już namiotu żeby się w nim schować, więc przykryłam się całkowicie kocem i zrobiłam sobie krótka drzemkę. W końcu zebraliśmy wszystkie manatki i udaliśmy się do miejsca, gdzie miał przypłynąć nasz statek. Usiedliśmy w cieniu i wypatrywaliśmy go z utęsknieniem, jednocześnie snuliśmy historię typu co by było gdyby statek nie przypłynął. W pewnym momencie podszedł do nas strażnik i widząc że namiętnie się drapiemy, zapytał jak długo jesteśmy na wyspie. Gdy dowiedział się że dwa dni, stwierdził, że jesteśmy wytrzymali, po czym pogrzebał w kieszeni spodni i wyciągnął maleńka saszetkę żelu przynoszącemu ulgę ukąszeniom. Z wdzięcznością przyjęliśmy ten podarunek, wierząc że może ulży naszym cierpieniom (niestety wiele nie pomógł). Zapytałam też czy insekty będą męczyć nas na Dry Tortugas, które było naszym kolejnym punktem podróży. Na szczęście usłyszałam w odpowiedzi, że tam ich nie spotkamy. W końcu ujrzeliśmy na horyzoncie zarysy statku, co za ulga, że o nas nie zapomnieli.
Boca Chita okazała się urokliwą wysepką, w której na pierwszy plan wysuwała się niewielka latarnia morska. Cała wycieczka statku ruszyła z przewodnikiem do tejże latarni, tylko my udaliśmy się w przeciwnym kierunku. Chcieliśmy się rozejrzeć po wyspie sami. Plaże były przyjemne, a dookoła rosły zielone palmy. Na początku poczułam żal, że nie przyjechaliśmy od razu tu zamiast na Elliota, potem jednak pomyślałam, że Elliott był prawdziwą przygodą, która będziemy na pewno często wspominać. Byłam pewna, że nie jeden raz będziemy śmiać się z muszek, udaru i głodówki jakiej doświadczyliśmy na tej dzikiej wyspie. Godzina minęła bardzo szybko i nim się spostrzegliśmy byliśmy już na statku w drodze do portu. Myśleliśmy wtedy tylko o jedzeniu, zwłaszcza że siedząca na przeciwko nas dwójka turystów objadała się kanapkami. Nie mogłam już na nich patrzyć, to były ciężkie chwilę.
Naszym kolejnym punktem był Park Narodowy Dry Tortugas. Park ten stanowi siedem wysepek położonych w odległości około 120 km od miejscowości Key West. Na jednej z wysp znajduję się obronna forteca tzw. Fort Jefferson. Właśnie ta wyspa udostępniona jest zwiedzającym, a można się na nią dostać tylko prywatnym statkiem bądź samolotem. My zdecydowaliśmy się na tańsze rozwiązanie czyli statek, który wypływał z portu w Key West wczesnym rankiem we wtorek. Wcześniej znaleźliśmy więc pole namiotowe jak najbliżej tego miejsca i zrobiliśmy rezerwację.
Aby dostać się do Key West trzeba pokonać cały archipelag wysp Florida Key. Wyspy te połączone są mostami i groblami po których przebiega autostrada Overseas. Na miejsce dotarliśmy późnym wieczorem. Popularny w stanach kamping KOA okazał się najgorszym polem namiotowym na jakim kiedykolwiek nocowaliśmy. Wszędzie panował zgiełk i tłok. Samochód stał przy samochodzie, a gdzieś pomiędzy nimi jeszcze namiot. Pomimo naszej rezerwacji otrzymaliśmy pole namiotowe o wymiarach 5 m na 3 m, bez stolika za cenę około 60 $. Jedyna myśl jaka się nasuwała to przespać się i uciekać z tego miejsca jak najszybciej się da, co też uczyniliśmy.
Dzień 7. Park Narodowy Dry Tortugas
Już przed 6 rano byliśmy w porcie Key West, z którego wypływał nasz statek. Mieliśmy spędzić na wyspie dwie noce, w tym noc Sylwestrową. Tym razem przygotowaliśmy się lepiej niż na Elliota i zabraliśmy dużo jedzenia. Samochód zaparkowaliśmy na parkingu blisko portu i załadowaliśmy nasze manatki na statek, który miał wypływać około 7. Statek przewoził 60 osób. Oprócz nas było jeszcze tylko 4 kampersów mających zamiar nocować na wyspie. Wszyscy pozostali turyści pozostawali na terenie parku tylko około 4 godzin Koszt takiego przejazdu to 180 dolarów od osoby w dwie strony. W cenie biletu wliczony był lunch i śniadanie. Trzy godziny na statku można było spędzić czytając ulotki na temat parku, oglądając program o nurkowaniu, bądź przebywając na zewnątrz pokładu. Ja wolałam zostać wewnątrz kabiny, gdyż wiatr był bardzo mocny i nie było też zbyt ciepło ze względu na bardzo wczesna porę.
Około godziny 11 na horyzoncie pojawiła się niewielka wysepka cała ogrodzona murową fortecą. Wszystkich 6 kampersów zwołano w jedne miejsce, po czym udzielono nam różnych wskazówek i porad związanych z naszym pobytem na wyspie jak np. cena noclegu (tylko 3 $ od osoby), czy konieczność zabrania ze sobą wszystkich śmieci przy opuszczaniu pola namiotowego. Kamping na Dry Tortugas był kampingiem prymitywnym, należało zapomnieć o prysznicach, a nawet o najzwyklejszym kranie z wodą.
Kiedy statek przycumował do portu i z bliska mogliśmy przyjże się po raz pierwszy wyspie byliśmy zachwyceni. To miejsce było niezwykłe, chyba nigdy wcześniej nie widziałam tak nasyconych kolorów wody, nieba i zieleni. Pogoda była piękna i część turystów od razu ruszyła w kierunku plaży z maskami do nurkowania w rękach, a druga część w kierunku murów. My nie musieliśmy się spieszyć, w końcu mieliśmy tu spędzić całe dwa dni. Rozbiliśmy namiot i zrobiliśmy pierwszą wycieczkę po wyspie. Pole namiotowe znajdowało się zaraz przy głównej plaży i było praktycznie puste. Oprócz naszego namiotu było tam jeszcze może sześć innych. Najpierw przespacerowaliśmy całą fortecę dookoła, potem udaliśmy się na mury, aby zobaczyć wszystko z góry. Obserwowaliśmy turystów, którzy zażywali kąpieli w błękitnych, krystalicznych wodach Atlantyku bądź wylegiwali się na złocistych piaskach. Niektórzy spacerowali dookoła fortecy, a jeszcze inni robili sobie pikniki w cieniu palm.
Było bardzo gorąco, tylko wewnątrz murów panował przyjemny chłód. Nie mogliśmy się doczekać kiedy nadejdzie godzina 15 i cały ten tłum zniknie. Wtedy cała wyspa będzie praktycznie dla nas. Około 14 część ludzi zaczęła się powoli zbierać i ruszać w kierunku statku. To był dobry moment żeby udać się na plaże i trochę popływać i przede wszystkim ponurkować. Postanowiłam przepłynąć wzdłuż ściany fortecy, gdyż było to jedno z najbardziej polecanych miejsc do nurkowania. Rzeczywiście ściany porośnięte były przedziwna podmorska roślinnością, gdzieniegdzie pływały kolorowe ryby i można było także znaleźć piękne, duże muszle. Woda wzdłuż muru okazała się bardzo głęboka, z czego wcześniej nie zdawałam sobie sprawy. Piotrek cały czas szedł po murze i fotografował moje wyczyny. W pewnym momencie poczułam duże zmęczenie, głownie ze względu na płetwy, do których nie byłam przyzwyczajona i które obciążały mi nogi. Byłam gdzieś na środku całej trasy i musiałam dopłynąć do końca. Resztkami sił dotarłam do plaży, było to wyczerpujące przedsięwzięcie, ale warte przeżycia.
Wracając do namiotu spostrzegliśmy że na wyspie zapanowała cudowna cisza, statek z turystami odpłynął. Było to niezwykłe uczucie, niby ciągle to samo miejsce, a jednak nagle stało się zupełnie inne. Teraz mieliśmy czas na spokojne spacerowanie i fotografowanie wyspy. Na zachód słońca udaliśmy się na mury fortecy, tam też chcieliśmy przywitać polski Nowy Rok, gdyż zbliżała się przecież noc Sylwestrowa. O godzinie 18, gdy słońce zachodziło, wznieśliśmy toast wypijając wino z naszej piersiówki. Gdy zeszliśmy z murów zrobiło się już ciemno i z szampanem udaliśmy się na plażę. Popijając go wpatrywaliśmy się w gwiazdy i wsłuchiwali w szum oceanu. Byłam taka szczęśliwa, że mogłam być w tak niezwykłym miejscu. Ekscytujące było to uczucie izolacji. Byliśmy tu praktycznie sami, na maleńkiej wysepce położonej gdzieś na oceanie jakieś 120 km od lądu. Po opróżnieniu naszej butelki zrobiłam się bardzo senna i udałam się do namiotu, a Piotrek poszedł fotografować gwiazdy. Nie doczekaliśmy północy, ale był to jeden z najlepszych Sylwestrów jakie dotychczas miałam.
Dzień 8. Park Narodowy Dry Tortugas
W drugi dzień naszego pobytu chcieliśmy trochę popływać pontonem. Do Fortu Jefferson przylega druga, maleńka wyspa tzw. Bush Key, która jednak była zamknięta dla zwiedzających, ze względu na porę wylęgania się ptaków. Postanowiliśmy więc, że przepłyniemy ją dookoła. Ruszyliśmy koło 11, czyli w godzinie napływu turystów. Opłynięcie całej wysepki nie zajęło nam sporo czasu, więc trzeba było wymyślić drugą trasę. Z głównej plaży udaliśmy się na zachód w kierunku wyspy Loggerhead Key, na której znajdowała się latarnia morska. Wyspa ta oddalona była około 5 km od brzegu, a gdzieś pomiędzy nią a Fortem Jefferson na dnie oceanu zatopiony by wrak statku, do którego chcieliśmy dopłynąć. Płynięcie w stronę zachodnią było bardzo łatwe, gdyż poruszaliśmy się z falami. Bardzo szybko znaleźliśmy się w znacznej odległości od Fortu. W tym samym momencie na niebie pojawiły się ciemne chmury, a powierzchnia oceanu stała się niespokojna.
Wydawało nam się, że jesteśmy bardzo blisko wyspy z latarnią i mieliśmy nawet przez chwilę ochotę do niej dopłynąć, ale na szczęście zdrowy rozsądek podpowiedział nam, żebyśmy dali sobie spokój. Statku nie udało nam się zlokalizować i ruszyliśmy z powrotem. Czas płynął, a my ciągle pozostawaliśmy jakby w tym samym miejscu. Przeraziłam się kiedy uświadomiłam sobie całą sytuację. Płynęliśmy pod fale, które cały czas spychały nas w kierunku otwartego oceanu, nie mieliśmy kamizelek ratunkowych, gdyż w ogóle nie zabraliśmy ich do tego parku, stwierdzając że się bez nich obejdziemy, do tego zapowiadało się na burzę i sztorm. Piotrek wiosłował cały czas bez wytchnienia (mieliśmy przecież tylko jedną parę wioseł) jednak ciągle poruszaliśmy się niezwykle wolno. Miałam wrażenie, że stoimy w miejscu i bałam się tylko chwili kiedy Piotrek powie, że nie ma już siły, aby dalej wiosłować i walczyć z falami. Były to dla mnie najbardziej przerażające chwile podczas całej naszej wyprawy. Minęło dużo czasu zanim dotarliśmy do brzegu, ale udało się, byliśmy ocaleni. Dochodziła godzina trzecia, więc wyspa zaczynała pustoszeć. Przed nami szykowała się ostatnia noc na Dry Tortugas.
Dzień 9. Park Narodowy Dry Tortugas
Rano musieliśmy się spakować i załadować wszystkie manatki na statek, który jak co dzień przypływał około 11. Potem mieliśmy jeszcze kilka godzin czasu do odpływu statku. Obserwowałam nowych miłośników przyrody, którzy mieli dziś rozbić swoje namioty na wyspie. Było mi żal, że my musimy już opuścić to miejsce. Pogoda w tym dniu była pochmurna i nawet trochę padało. Wyspa wyglądała zupełnie inaczej niż dwa dni temu, kiedy to przybyliśmy na Dry Tortugas. Pomimo to nie było zimno i wiele ludzi pływało i nurkowało. Ostatnie chwile spędzaliśmy spacerując wzdłuż plaż i murów, obserwując i fotografując ptaki. Chciałam dobrze przyjrzeć się temu miejscu po raz ostatni, aby móc zapamiętać je na zawsze.
Miej więcej w tym samym czasie do Fortu Jefferson dopłynęło kilkunastu emigrantów z Kuby. Stawiając pierwszy krok na wyspie stali się obywatelami USA według panującego tu prawa suchej stopy. Wszyscy ubrani na biało stali przy porcie i czekali na przyjazd specjalnych służb, które miały transportować ich do Miami. Roześmiani pozowali turystom, którzy z zaciekawieniem obserwowali całe to zdarzenie i uwieczniali je na swoich aparatach. Tuż po ich odprawie i nasz statek był gotowy do rejsu.
Przez całą podróż morze było wzburzone i statek kołysał się na falach. Obsługa rejsu roznosiła papierowe torebki dla cierpiących na chorobę morską. Wszyscy chętni wypełnili kupon na temat wrażeń i oceny całego rejsu, po czym wylosowano jedna osobę, która miała wygrać darmowy powrót na Dry Tortugas. Niestety nie wyczytano naszych nazwisk. Nagroda przypadła wesołemu azjacie, który podróżował z liczną rodzinką.
Do Key West dotarliśmy około 17 po południu. Przed nami szykowało się ponad 5 godzin jazdy. Mieliśmy zarezerwowane pole namiotowe niedaleko północnej części parku Everglades, która miała być ostatnim punktem naszej podróży. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że nasze pole namiotowe było już zajęte, a cały kemping był pełny. Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby szukać czegokolwiek innego, więc znaleźliśmy pierwsze lepsze, wystarczające rozmiarowo miejsce, rozbiliśmy namiot i padliśmy jak muchy.
Dzień 10. Rezerwat Przyrody Big Cypress i Park Narodowy Everglades
Kiedy obudziłam się rano pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, był upragniony prysznic, w końcu po dwóch dniach spędzonych na prymitywnym kempingu w Dry Tortugas. Po kąpieli poczułam się rześka i gotowa do kolejnych przygód, niestety już ostatnich, był to bowiem dzień naszego powrotu do rzeczywistości. Została nam jeszcze tylko północna cześć parku Everglades i przylegający do niej Rezerwat Przyrody Big Cypress.
Po śniadaniu udaliśmy się na wschód w kierunku Shark Valley. Wybraliśmy terenową drogę przebiegającą wzdłuż rezerwatu. Tutaj też w końcu doszło do prawdziwego spotkania z krokodylami. Najpierw spostrzegliśmy jednego, wolno i leniwie pływał w przylegających do drogi mokradłach. Jakaś rodzinka łowiła ryby i nawet nie zwracała na niego zbyt dużej uwagi. Dla nas był on prawdziwa atrakcja, więc obfotografowaliśmy go z każdej strony. Ledwo wsiedliśmy do samochodu i ruszyli dalej, gdy znów spostrzegłam z okna samochodu kolejnego pływaka. Po chwili natrafiliśmy na cała piątkę okazów wylegujących się na słońcu. Kilka metrów dalej leżakowała cała siódemka. W końcu dało się je zauważyć dosłownie wszędzie, leżały jeden przy drugim i można było naliczyć ich setki. Prawie wszystkie spały, niektóre leniwie poruszały się w wodzie. Ich leniwe ruchy to jednak tylko pozory, w jednej sekundzie potrafią zrobić bardzo szybki ruch, więc lepiej nie ryzykować i nie podchodzić zbyt blisko.
Gdy dotarliśmy do Shark Valley przy wjeździe do parku zastała nas kolejka samochodów. Pierwszy raz w czasie naszej podróży natrafiliśmy na tłok. Strażnik parku dawał znak, aby zawracać i zostawiać samochody gdzie indziej, gdyż parking był pełny. Zastanawialiśmy się dlaczego ta część parku jest taka oblegana. Po około 20 minutach udało nam się zaparkować. Obok Visitor Center biegła ścieżka dla turystów na której dosłownie wylegiwały się krokodyle. Ludzie przechodzili obok nich jakby były jakimiś kamieniami, co po niektórzy nie zwracali na nie nawet uwagi (pewnie Ci dla których ten widok był już dobrze znany). Dla nas było to coś co najmniej dziwnego, teraz wiedzieliśmy już dlaczego miejsce to było tak oblegane. Napatrzyliśmy się na krokodyle na wszystkie czasy, byliśmy usatysfakcjonowani i spokojnie mogliśmy powoli wracać do domu. Było smutno wsiąść do samochodu i nastawić na GPS kierunek Chicago, ale musieliśmy się zbierać. Chcieliśmy być w Chicago w niedzielę po południu, żeby mieć jeszcze trochę czasu przed poniedziałkiem i pracą.
Dzień 11. W trasie
Znów przejeżdżaliśmy przez Atlantę późna nocą, a kiedy zaczęło świtać krajobraz za oknem zrobił się szary i monotonny. Na każdej kolejnej stacji benzynowej odczuwaliśmy coraz większe zimno. Gdy wjechaliśmy do Chicago uświadomiłam sobie coś, z czego wcześniej, przed Florydą, nie zdawałam sobie sprawy. Świat miał tutaj dwa kolory: szary i coś w rodzaju zgnitej żółci. Gdzieniegdzie pojawiały się tylko kolorowe punkciki jak np. czerwony billbaord albo zielony samochód. Nie było śniegu, ale dało się odczuć panujący na zewnątrz mróz. Najgorsza jednak była ta wszechobecna szarość: szare niebo, szare budynki, szare drogi, szare drzewa...To niesamowite że zaledwie dzień drogi stąd znajdował się przesycony kolorami świat, gdzie niebo jest niebieskie, drzewa zielone, domy białe a pogoda piękna. Jeszcze kilkanaście godzin temu byliśmy w tym świecie, a teraz byliśmy tu i tu mieliśmy zostać na długo.
Kiedy zaparkowaliśmy przed domem poczułam jednak jakąś ulgę, dotarliśmy szczęśliwie. Byliśmy bardzo zmęczeni. Dochodziła godzina 18 i postanowiliśmy się zdrzemnąć. Obudziliśmy się nad ranem i trzeba było zbierać się do pracy. Pierwszą rzeczą o której pomyślałam gdy otworzyłam oczy był Dry Tortugas. Widziałam oczyma wyobraźni dokładnie to miejsce, wiedziałam że właśnie teraz wstaje tam słońce, słychać szum oceanu i wsypa budzi się do życia. Czułam nawet ten zapach w powietrzu. Wyobrażenie to było tak wyraziste, jakbym dalej tam była. Jakie to fajne uczucie wiedzieć, że jest gdzieś takie miejsce i móc w każdej chwili wrócić do niego we wspomnieniach.
Pierwsze dni po przyjeździe były ciężkie, ale z czasem wszystko wróciło do normy. Przestałam nawet widzieć wszechobecną szarość, która dalej istnieje, jednak pod wpływem przyzwyczajenia stała się mniej widoczna. Podsumowując była to bardzo udana podróż, którą będziemy długo wspominać. Dziś śmiejemy się z Elliota, choć wtedy przeżywaliśmy ciężkie chwile. Myślimy z nostalgią o Dry Tortugas, na które bardzo chętnie chcielibyśmy jeszcze powrócić. Noi z lekkim dreszczem emocji patrzę na swoje zdjęcie obok krokodyla, czy aby nie stanęłam za blisko?