Auto-podróże
Góry Dymne
Długość trasy: 1551 mile (2469 km)
Start: 01 lipiec 2006
Czas trwania: 4 dni
Samochód: Ford Probe 2007
Wielkie, amerykańskie Święto Niepodległości obchodzone 4 lipca wypadło w tym roku we wtorek. Fakt ten wywołał wielką radość u niejednego mieszkańca Stanów, w tym również i u nas. Zapowiadał się bowiem długi, wolny weekend. Co niektórzy zrezygnowali z pracy już w piątek, co dawało im aż 5 dni wolnego. Ja niestety musiałam pracować jeszcze w sobotę do południa, więc do wykorzystania pozostało nam 3,5 dnia.
Już w trakcie naszej poprzedniej podróży Dookoła Jeziora Michigan, przemierzając autostradę, w czasie, gdy akurat za oknem nie było na czym zawiesić oka, wyszukiwałam celu naszej kolejnej wyprawy. Wtedy też odnalazłam na mapie górzysty i zielony obszar Parku Narodowego Wielkich Gór Dymnych, zlokalizowany na pograniczu stanów Tennessee i Północna Karolina. Nazwa parku zabrzmiała tak obiecująco i ciekawie, iż byliśmy już pewni, gdzie pojedziemy na następną wyprawę. Pozostało tylko czekać, aż pojawi się możliwość wzięcia z pracy co najmniej 3 dni wolnego.
W trasę wyruszyliśmy w sobotę wieczorem. Przed nami zapowiadało się co najmniej 12 godzin jazdy, które Piotrek musiał pokonać sam, gdyż w tych czasach nie posiadałam jeszcze prawa jazdy, więc nie mogłam go czas od czasu zmienić. Aby dotrzeć do stanu Tennessee musieliśmy przejechać najpierw przez całą Indianę oraz Kentucky. Oba stany mijaliśmy nocą, a do granic parku zbliżyliśmy się rano około godziny 10.
Dzień 1. Park Wielkich Gór Dymnych
Ze stanowej autostrady zjechaliśmy na południe, kierując się do północnej granicy parku zlokalizowanej przy miejscowości Gatlinburg. Jakieś 25 km przed miasteczkiem utknęliśmy w dużym korku. Byliśmy zaskoczeni i nieco zdołowani liczbą samochodów udających się w to samo co my miejsce. Podjęliśmy szybką decyzję zrobienia dość sporego objazdu wzdłuż wschodniej granicy parku i próby wjechania na jego teren od części południowej, leżącej już w stanie Północna Karolina. Była to bardzo trafna decyzja, gdyż tutaj drogi okazały się być praktycznie puste, a po wjeździe na teren Wielkich Gór Dymnych zostaliśmy mile zaskoczeni panującym dookoła spokojem i ciszą. Było to trochę dziwne, zważywszy na wcześniejszy korek. Zastanawialiśmy się, gdzie się podziali Ci wszyscy turyści, którzy tłumnie napierali w stronę parku ? Znaleźliśmy urokliwy, drewniany motelik w zielonym lasku, który również wydawał się być niemal pusty. Po krótkim odpoczynku i toalecie ruszyliśmy na zwiedzanie tajemniczych, dymiących gór.
Najpierw udaliśmy się do Cades Cove, czyli zielonej doliny otoczonej malowniczymi, pokrytymi delikatną mgiełką górami. Kiedyś wydawało nam się, iż położone w Appalachach Góry Dymne są górami skalistymi, o ostrych, ośnieżonych szczytach, podobnie jak nasze polskie Tatry. W rzeczywistości zastaliśmy tu zupełnie inny krajobraz - wielkie, delikatnie zarysowane i bardzo gęsto zalesione wzgórza, pokryte tajemniczą mgłą, która niczym dym snuła się wzdłuż górskich zboczy. Przez dolinę biegnie 18 km, jednokierunkowa pętla, którą pokonaliśmy w żółwim tempie, głównie z uwagi na spora liczbę aut, i co za tym idzie formujące się korki. Cades Cove jest bowiem jednym z najbardziej popularnych miejsc w parku. Prócz pięknych, górskich krajobrazów, na trasie minęliśmy również inne atrakcje, takie jak wiejskie, drewniane domki zamieszkiwane niegdyś przez pierwotnych osadników doliny, urokliwe kościółki, stary młyn, a nawet cmentarz.
Po przejechaniu pętli postanowiliśmy udać się na jakiś szlak. Wielkie Góry Dymne oferuję wiele pieszych tras turystycznych, w tym fragment najdłuższego szlaku na świecie Appalachian Trail (3473 km !!!), który biegnie przez całą długość parku. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na 18 km Gregory Ridge Trail, który rozpoczynał się w niedalekiej odległości od pętli Cades Cove. Po dotarciu na miejsce od razu rzuciła nam się w oczy tablica, z ostrzeżeniem, iż każdy odwiedzający wkracza na dzikie, górskie tereny na własną odpowiedzialność. Obok groźnie brzmiącego napisu zamieszczono zdjęcie sympatycznie wyglądającego niedźwiedzia czarnego, jednego z licznych przedstawicieli bogatej fauny parku. Ponoć Wielkie Góry Dymne zamieszkiwane są przez około 1500 niedźwiadków. Wszystkie te informacje nieco mnie zaniepokoiły, ale chęć ruszenia szlakiem pozostała.
Do szczytu Gregory Bald, który wznosi się na wysokość 1508 m n.p.m., dzieliło nas 9 km dość stromego podejścia. Ścieżka cały czas biegła przez urokliwy, zielony las, mijając melodyjnie szumiące górskie strumyki. Dwa kilometry przed szczytem, minęliśmy pierwszych ludzi, którzy poinformowali nas, iż jakieś 200 m przed nami spaceruje po lesie mama niedźwiedź z dwoma maluchami. Na tę wiadomość stanęłam jak wryta, po czym miałam ochotę zawrócić, ale Piotrek definitywnie wybił mi ten pomysł z głowy. Byliśmy już praktycznie u celu, a poza tym on nie widział nic strasznego w czekającym nas spotkaniu z trójką niedźwiadków. Nie podzielałam jego optymizmu, tym bardziej, iż wchodziła tu w grę matka z małymi, która w obawie o młode mogła zachowywać się bardzo agresywnie. Mozolnie i powoli stawiałam kolejne kroki do przodu, jakbym za wszelką cenę chciała odsunąć od siebie to co nieuchronnie miało nastąpić. W końcu usłyszeliśmy jakieś szmery, trzask łamiących się patyków, no i naszym oczom ukazały się trzy czarne postacie zajadające coś wśród drzew. Miśki znajdowały się jakieś 10 m od nas. Piotrek spokojnie szedł dalej, nie zwracając na siebie uwagi, ja niestety spanikowałam i zamarłam w bezruchu. Sparaliżował mnie strach. Myślałam o tym co będzie jeśli niedźwiedzica mnie przyuważy i ruszy w moim kierunku? Potem przypomniałam sobie wyczytaną gdzieś historię, o małym dziecku porwanym i rozszarpanym przez niedźwiedzia. Byłam wściekła na mają pracująca na pełnych obrotach wyobraźnię, która podsuwała mi te straszne obrazy.
Czasem myślę, iż przy mojej bogatej fantazji, powinnam spróbować swych sił w pisaniu scenariuszy do horrorów lub filmów grozy. Piotrek, wyraźnie na mnie zdenerwowany, dawał mi znaki, aby iść dalej, ale ja nie byłam pewna czy tego chcę. Trochę to potrwało zanim się w końcu przemogłam i szybko podreptałam za nim. Gdy minęliśmy miśki kamień spadł mi z serca, ale wiedziałam, że całkowitą ulgę poczuję dopiero wtedy, gdy znajdę się na parkingu, przy naszym samochodzie. Mieliśmy przecież wracać tą samą trasą, więc mogliśmy spotkać miśkową rodzinkę również w drodze powrotnej.
Na szlak do Gregory Bald zdecydowaliśmy się głownie, ze względu na pokrywające szczyt krzewy azalii, których okres pełnego rozkwitu przepada począwszy od połowy do końca czerwca. Mieliśmy nadzieje, że jeszcze się załapiemy. Gdy po 4 godzinach wspinaczki dotarliśmy do celu, zostaliśmy mile zaskoczeni. Urocze kwiaty o płomiennej czerwieni ciągle jeszcze dekorowały poniektóre krzewy. Gregory Bald okazał się być łysą łąką porośniętym jedynie dziką trawą i wspomnianymi krzewami. Roztaczał się z niego widoki na Cades Cove oraz górskie szczyty parku, m.in. najwyższy z nich Clingmans Dome, wznoszący się na wysokość 2024 m n.p.m.
Zejście ze szlaku zajęło nam nieco krócej, bo około 3 godziny. Na szczęście nie spotkaliśmy już żadnych niedźwiedzi. Byliśmy bardzo zmęczeni, w końcu ostatni raz górski szlak przemierzaliśmy jeszcze za czasów studiów w Polsce. Płaski jak blat stołu stan Illinois, nie stwarza żadnych możliwości do trenowania swojej kondycji w tej dziedzinie. Gdy dotarliśmy do motelu, w butach i ciuchach położyliśmy się na łóżku, żeby trochę odpocząć. W takim oto stanie obudziliśmy się kolejnego dnia rano.
Dzień 2. Park Wielkich Gór Dymnych
Pierwszą rzeczą którą poczuliśmy po przebudzeniu było zdziwienia, oraz silny ból mięśni, szczególnie ogromne zakwasy nóg. Po śniadaniu obolali wpakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy wzdłuż zachodniej granicy parku, do słynnej wśród zmotoryzowanych, samochodowej trasy zwanej Ogonem Smoka (Tail of the Dragon). Po drodze zrobiliśmy sobie mały postój w Rezerwacie Indian Cherokee, gdzie skusiliśmy się na przejażdżkę wyciągiem siodełkowym na jedno z przylegających do rezerwatu wzgórz. Ponadto odwiedziliśmy kilka sklepików, bogato wyposażonych w kolorowe i fantazyjne indiańskie wyroby.
Następnie udaliśmy się do mostu Fugitive, gdzie mieliśmy możliwość oglądnięcia jednej z wielu wybudowanych w tym rejonie wodnych zapór, Cheoah Dam. Z tej oto zapory Harrison Ford wskoczył do rzeki w filmie Ścigany. Za mostem rozpoczął się Ogon Smoka, czyli 18 km odcinek trasy 129, na którym znajduje się 318 zakrętów! Tak duża liczba zawijasów, na tak krótkim odcinku i przy różnicy wzniesień 500 m czyni tę trasę ekstremalnie trudną i zarazem fascynującą. Przejażdżka do złudzenia przypomniała jazdę rolka sterem. Dozwolona prędkość 48 km/h i zakręt za zakrętem. Tylko na początku minęliśmy grupę motocyklistów, a potem już cały czas podążaliśmy po pustej drodze, śledząc czerwone BMV prowadzony przez młodą kobietę, które co rusz znikało nam z oczu za kolejnym zakrętem. Nasz Probek bardzo dobrze trzymał się nawierzchni i wydawał się być w swoim żywiole, jednak z nową, ekskluzywną maszyną równać się nie mógł, więc pozostawał w tyle. W kilku rowach dostrzegłam kawałki roztrzaskanych fragmentów motorowych osłon, smutny znak, iż na tak ciężkiej trasie, nie może obejść się bez nieszczęśliwych wypadków. Cóż, należy prowadzić tu pojazd z głową i rozsądkiem, mierząc zamiary na swoje umiejętności i siły. Przejażdżka zygzakowatą trasą okazała się być dla nas niezapomnianą i ekscytująca przygodą.
Docierając do Gatlinburga minęliśmy miasteczko Pigeon Forge, które do złudzenia przypominało mini Las Vegas. Atrakcje turystyczne wyrosły tu jak grzyby po deszczu: resorty, parki rozrywki, w tym tzw. Dollywood należący do piosenkarki country Dolly Parton, wodne zjeżdżalnie, muzea, teatry, mola i całe masy mniejszych sklepików i restauracji. Wszędzie aż roiło się od tłumów. Teraz wszystko stało się dla nas jasne. W końcu zrozumieliśmy, dlaczego pomimo tak dużego korka, jaki zastał nas wczorajszego dnia, w samym parku nie było wielkiego ruchu. Wyglądało na to, iż większość ludzi na dobre zakotwiczyła tu. Oto skutek wybudowania w Ameryce przed Narodowym Parkiem takiej oto miejscowości. Zrobiło mi się jakoś smutno, na myśl, iż ten sztucznie stworzony świat, nastawiony tylko i wyłącznie na rozrywkę i krótkotrwałe wrażenia, konkuruję z piękną i dziką przyrodą, która w tym zestawieniu często przegrywa.
Gatlinburg wyglądał bardzo podobnie, tyle że, była to nieco mniejsza mieścina. Zabawiliśmy tu krótko, udając się na obiad, gdyż nasze głodne żołądki wyraźnie się tego domagały. Następnie z powrotem wjechaliśmy na teren parku, kierując się do jego najwyższego szczytu Clingmans Dome.
Do wierzchołka góry wiedzie nieutwardzona droga, otwarta tylko w sezonie letnim. Gdy dotarliśmy na parking na niebie pojawiły się groźne chmury i widmo burzy zawisło w powietrzu. Ciągle jeszcze obolali, z dużymi zakwasami nóg, ruszyliśmy 0,8 km, stromą ścieżką, która prowadziła do 16 metrowej, obserwacyjnej wieży. W połowie drogi rozpadało się na całego, więc schroniliśmy się pod dachem ubikacji. Wtedy też przypomniałam sobie, iż zostawiłam swoje klucze do samochodu w zamku drzwi. Wystraszeni, nie zbaczając już na deszcz, pobiegliśmy z powrotem na parking, wyobrażając sobie najgorsze. Na szczęście klucze pozostały nietknięte, a Probek stał na swoim miejscu.
Do wieży dotarliśmy przemoknięci do suchej nitki. Ponoć w pogodny dzień widoczność wynosi 160 km i obejmuje 7 stanów. Przy towarzyszących nam warunkach pogodowych nie zobaczyliśmy zbyt wiele. Gęsta mgła i chmury miały jednak swoją zaletę - nadały zalesionemu szczytowi magiczną atmosferę tajemniczości. Drzewa skąpane w gęstej mgle prezentowały się bardzo fotogenicznie.
Po zachodzie słońca opuściliśmy park i udaliśmy się do stolicy muzyki Country oraz całego stanu Tennessee, czyli miasta Nashville. Tu znaleźliśmy nocleg i zapadliśmy w głęboki sen.
Dzień 3. Nashville i powrót do Chicago
Z samego rano udaliśmy się na miasto. Spacerkiem ruszyliśmy w stronę centrum, mijając po drodze słynne, muzyczne Studio „B”, gdzie swoje pierwsze płyty nagrywał m.in. Elvis Presley. Następnie uliczkami, w których roiło się od muzycznych pubów i restauracyjek, dotarliśmy pod najwyższy wieżowiec w Nashville oraz całym stanie Tennessee, 188 metrową wieżę BellSouth Tower. Budynek ten znany jest również pod nazwą Batman Building, ze względu na swoje charakterystyczne kształty, do złudzenia przypominające maskę komiksowej postaci. Potem udaliśmy się na obiad do morskiej restauracji, gdzie zamiast ścian z każdej strony otaczały nas potężne akwaria, wypełnione morskimi stworzeniami o różnej wielkości, kształcie i kolorze. Skusiłam się na pysznego łososia, Piotrek zaś na nieco mniej smacznego suma. Po obiedzie musieliśmy niestety opuścić miasto, gdyż zbliżało się popołudnie, a nas czekało jeszcze 12 godzin jazdy do Chicago.
Przejazd przez zalesiony i pagórkowaty stan Kentucky był dość ciekawy i minął szybko. Dopiero w Indianie powiało nudą, wynikającą z monotonnych krajobrazów przedstawiających ciągnące się w nieskończoność pola. Na szczęście udało nam się zająć pozycję pomiędzy dwoma „zającami”, które z niezmienną szybkością 130 km/h pędziły przed siebie. Dzięki tak szybkiej jeździe dotarliśmy do Chicago jeszcze przed północą.
Co zapamiętamy po tej wyprawie ? Na pewno morze falujących gór, osnutych delikatną mgiełką, mrożące krew w żyłach spotkanie z niedźwiedziami i szaloną przejażdżkę Ogonem Smoka. Będzie nam brakować tych zielonych, górskich terenów, tym bardziej, iż nie wiadomo kiedy nasze stopy znów staną w tak urokliwej i malowniczej krainie.