Auto-podróże
Dookoła Adriatyku
Długość trasy: 6153 km
Start: 14 kwietnia 2013
Czas trwania: 18 dni
Samochód: Suzuki Sx4 2009
We wrześniu 2010 roku pożegnaliśmy Stany Zjednoczone i powróciliśmy do ojczystej Ziemi. Musieliśmy zacząć nasze życie niejako od nowa, zaaklimatyzować się w Polsce po pięciu latach naszej nieobecności w tym kraju, na nowo się tu odnaleźć. W tym samym czasie zostaliśmy też rodzicami małego Adrianka. Nasze życie zmieniło się diametralnie z dnia na dzień. Wszystko to spowodowało iż marzenia o podróżowaniu zeszły na dalszy plan. Wiedzieliśmy, że musimy trochę odczekać zanim znów wyruszymy w świat. Kiedy Adrianek skończył 2,5 lata postanowiliśmy zaplanować pierwszą podróż po Europie. Naszym celem było wymyślić taką wyprawę, która byłaby satysfakcjonujące dla nas, ale jednocześnie nie obciążyłaby naszego synka i była również atrakcyjna dla niego. Po prostu musieliśmy zmierzyć się z nowym wyzwaniem jakim było podróżowanie z małym dzieckiem. Planowaniu towarzyszyło wiele emocji, radość i ekscytacja przeplatały się z obawami i lekami, zwłaszcza w moim przypadku. Ale byliśmy dobrej myśli i nastawialiśmy się pozytywnie. Wyprawę zaplanowaliśmy na połowę kwietnia, czyli jeszcze poza sezonem. Zależało nam na tym, aby podróżować w taki sposób, w jaki robiliśmy to jeżdżąc po Stanach, to znaczy stale się przemieszczać wzdłuż zaplanowanej wcześniej trasy. Po namyśle podjęliśmy decyzję, że nasza trasa będzie okrążać Morze Adriatyckie. Punkty naszej wyprawy znajdować się miały w Chorwacji, Czarnogórze, Grecji i we Włoszech. Na całą podróż przeznaczyliśmy ponad 2 tygodnie. Zwarci i gotowi ruszyliśmy w drogę późną nocą 14 kwietnia. Pierwszy nocleg zaplanowaliśmy w Parku Narodowym Jezior Plitwickich na Chorwacji. Do przejechania mieliśmy ponad 800 km, czyli około 13 godzin ciągłej jazdy.
Dzień 1. Park Narodowy Jezior Plitwickich - Chorwacja
Ku naszej radości podroż przebiegła sprawnie i bez problemów. Adrianek był wyraźnie zadowolony i podekscytowany nową sytuacją w jakiej się znalazł. Szczególną radość sprawiały mu krótkie postoje na posiłki lub tankowanie. Około 18 dotarliśmy na teren parku. Nocleg znaleźliśmy bez problemu, gdyż o tej porze roku napływ turystów był znikomy a pokoje do wynajęcia oferowała większość tamtejszych mieszkańców. Zatrzymaliśmy się u starszego małżeństwa, bardzo blisko północnej granicy parku. Postanowiliśmy porządnie się wyspać i następnego dnia ruszyć do krasowej krainy malowniczych wodospadów i jezior.
Dzień 2. Park Narodowy Jezior Plitwickich - Chorwacja
Pozwoliliśmy sobie na długie spanie a potem śniadanko w ogrodzie. Gospodarz, który wynajmował nam pokój był dla nas bardzo miły i poczęstował nas własnej roboty śliwowicą. Nie wypadało odmówić, więc wypiliśmy po jednym kieliszku mocnego trunku. Kiedy pakowałam nasze rzeczy w pokoju, Piotrek nadal rozmawiał z gospodarzem. Potem opowiedział mi, że starszy pan zaprosił go do swojego mieszkania i pokazał zdjęcie trójki swoich dzieci, które stracił w wojnie serbsko-chorwackiej. Cała trójka została rozstrzelana. Byłam wstrząśnięta tą informacją. Nie umiałam ogarnąć w swojej głowie ogromu cierpienia, które dotknęło tych ludzi. Kiedy wychodziliśmy do auta, spoglądnęłam na żonę gospodarza, która wykonywała jakieś prace w ogrodzie. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Ich życie toczyło się nadal, a oni pomimo tak wielkiej tragedii nie zatracili w sobie sympatii do ludzi i do świata. Byłam pełna współczucie a zarazem podziwu dla tych ludzi.
Około południa rozpoczęliśmy zwiedzanie parku. Zaparkowaliśmy przy wejściu numer jeden i podekscytowani ruszyliśmy przed siebie. Park Narodowy Plitwickie Jeziora jest najstarszym oraz największym parkiem w Chorwacji. Tworzy go ciąg 16 malowniczych jezior położonych na różnych wysokościach i oddzielonych od siebie trawertynowymi groblami, na których tworzą się, dzięki specyficznym procesom krasowym, majestatyczne wodospady i kaskady. Wchodząc na teren parku wejściem numer jeden rozpoczyna się zwiedzanie od dolnych jezior położonych w wąskiej, kanionowej dolinie rzeki Korana. Miejsce to od razu zrobiło na nas piorunujące wrażenie. U naszych stóp rozlały się turkusowo-zielone wody jezior, a dookoła otoczyły nas wysokie, szarawo-białe ściany kanionu, z których niczym białe welony spływały strumienie szumiącej wody. Pierwszym wodospadem jaki minęliśmy był wysoki na 78 metrów Wielki Wodospad, najwyższy w całej Chorwacji. Adrianek miał nie lada frajdę, kiedy przechodząc obok niego nagle spadł na nas zimny prysznic tryskającej wody. Spacerowanie po jeziorach jest możliwe dzięki sieci drewnianych ścieżek zbudowanych na palach. Przez cały czas zwiedzania musiałam być bardzo czujna i trzymać mocno rękę Adrianka, aby czasem nie wpadł do lodowatej wody. Po minięciu kolejnych jezior oraz licznych kaskad i wodospadów dotarliśmy do największego zbiornika w parku tj. Jeziora Kozjack. Tutaj musieliśmy wsiąść do pasażerskiego statku i przetransportować się na drugi brzeg, aby móc dalej przemieszczać się pieszo. Przepłyniecie jeziora było nie lada atrakcja dla naszego synka, który z zaciekawieniem wypatrywał ryb w przezroczystej tafli wody. Po opuszczeniu statku ruszyliśmy dalej przez krasową krainę aż dotarliśmy w rejon najwyżej położonego jeziora Proscansko (637m). Tutaj znajdował się przystanek numer 4, z którego kursować miał darmowy pociąg drogowy. Zmęczeni usiedliśmy na pniu drzewa i cierpliwie czekaliśmy na zbawienny środek transportu, który miał nas zawieść na parking, gdzie zostawiliśmy samochód. Czas płynął i płynął, aż w końcu dotarło do nas, że pociąg raczej nie dojedzie, być może dlatego, że sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął. Nie mieliśmy innego wyjścia jak tylko ruszyć pieszo, co wcale nas nie cieszyło. Po dotarciu do kolejnego przystanku zdecydowaliśmy, że dalej Piotrek pójdzie sam, a ja z Adriankiem poczekamy na niego, gdyż zaczęliśmy już opadać z sił. Poczułam wielka ulgę i radość, gdy po około 30 minutach czekania zobaczyłam czerwone suzuki wyłaniające się zza zakrętu.
W drodze powrotnej rozmyślałam o Plitvickich Jeziorach. Mieliśmy szczęście że zwiedzaliśmy park w ciszy i spokoju, bez tłoku turystów. Ale jak się powiada nie ma nic za darmo. Minusem wybranego przez nas terminu na pewno była wyblakła i wypłowiała roślinność oraz pozbawione liści nagie drzewa. Mogłam sobie tylko wyobrazić jak pięknie musi prezentować się ta kraina pełną wiosną, latem oraz kolorową jesienią. W każdym razie nawet o takiej porze roku, o jakiej nam przyszło zobaczyć Plitwickie Jeziora, po prostu nie dało się nie zauroczyć tą baśniową krainą.
Dzień 3. Przejazd do Parku Narodowego Durmitor - Czarnogóra
Do kolejnego punktu wyprawy, jakim miał być Park Narodowy Durmitor w Czarnogórze, dzieliło nas ponad 500 km. Zdecydowaliśmy się więc wstać wczesnym rankiem, aby jak najwcześniej wyruszyć w drogę. Najpierw skierowaliśmy się na południe w kierunku Adriatyku a potem odbiliśmy na wschód trasą wzdłuż wybrzeża. Na obiad zatrzymaliśmy się w malowniczej, letniskowej miejscowości Makaraska. Położone na wybrzeżu miasto, tuż u stóp górskiego masywu Biokova, czaruje swoim bajkowym krajobrazem. Gdy do tego dorzucić białe jak śnieg domki, pomarańczowe dachy i zielone palmy, to po prostu chciałoby się zamieszkać tam na zawsze. Oczywiście w sezonie, gdy miasto jest oblężone przez turystów, pewnie nie przypadło by nam już tak bardzo do gustu. Jednak w kwietniu panował tu słodki, niczym nie zmącony spokój. Przespacerowaliśmy się po nadmorskim bulwarze, z zachwytem wbijając wzrok w tak dawno nie widziane już morze. Dopisała nam też pogoda, gdyż dzień był słoneczny i ciepły. Adrianek był wniebowzięty, dla niego widok morza był czymś dotąd nieznanym. Wkrótce musieliśmy jednak zakończyć nasz sielankowy spacer i ruszać w dalsza drogę.
Wieczorem dotarliśmy do Bośni i Hercegowiny. Musieliśmy przejechać około 50 km przez to państwo, aby dostać się do granicy z Czarnogórą. Mieliśmy pewne obawy, co do bezpieczeństwa w tym kraju, dlatego chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do wspomnianej wcześniej granicy. W pewnym momencie, gdy przejeżdżaliśmy przez jakąś „zabitą deskami” miejscowość, na drodze pojawiło się dwóch mężczyzn, którzy dali nam znak, aby się zatrzymać. Serce podeszło mi do gardła, chciałam powiedzieć do Piotrka, żeby lepiej nie stawał, bo przecież skąd mogliśmy wiedzieć kto to taki i czego chce. Piotrek też chyba do końca nie wiedział co robić, jednak ostatecznie zatrzymał samochód. Byłam przerażona, ale na szczęście ludzie Ci zapytali tylko dokąd jedziemy i skąd jesteśmy po czym pozwolili nam jechać dalej. Gdy w końcu przekroczyliśmy granicę, kamień spadł mi z serca i poczułam wielką ulgę. Zatrzymaliśmy się na chwilkę, żeby zaczerpnąć powietrza i rozprostować kości przy jakimś sklepie zaraz przy przejściu granicznym. Dookoła panowała ciemna i głucha noc, ani żywej duszy. Nagle, ni stąd, ni zowąd, pojawiło się jakieś auto i zaparkowało nieopodal naszego. Nie zastanawialiśmy się ani chwili, chwyciłam Adrianka i biegiem udaliśmy się do samochodu. Miałam już totalnie dość, tymczasem od parku ciągle dzieliło nas około 100 km trudnej trasy. Gdy tylko dotarliśmy do jakiejś cywilizacji, którym okazało się być miasto Niksic, zaczęliśmy szukać noclegu. Pierwsza próba spełzła na niczym, gdyż znajdujący się w centrum hotel zażyczył sobie 100E za najmniejszy pokój. Jeździliśmy dalej w poszukiwaniu czegoś tańszego i podążając za oznaczeniami wyjechaliśmy na szczyt wzgórza gdzie znajdował się Hotel Trebjesa. Wyglądał na drogi, ale okazało się że mają do zaoferowania pokój za 50E. Dochodziła północ, więc nie było już sensu ani sił szukać dalej. Z wielka radością udaliśmy się do naszego pokoju i od razu padliśmy z nóg ze zmęczenia i natłoku wrażeń.
Dzień 4. Park Narodowy Durmitor - Czarnogóra
Rankiem, wypoczęci i rześcy, udaliśmy się na śniadanie, które wliczone było w cenę pokoju. Z wielkim apetytem zjedliśmy omlet i pyszne tosty z jajkiem sadzonym. Kelner, który nas obsługiwał był bardzo miły, szczególnie dla Adrianka. Lokalizacja hotelu okazała się urokliwa, na szczycie wzgórza, z widokiem na miasto Niksic, w środku zalesionego parku. Spędziliśmy jeszcze trochę czasu na placu zabaw, co niezmiernie ucieszyło naszego synka. Pioterek przejrzał mapę, z której wynikało, że do parku pozostało nam około dwóch godzin jazdy najkrótszą, standardową trasą. Naszym celem było dojechać do położonego na wschodniej granicy parku miasteczka Żablijak. Z mapy wynikało, że możliwa jest też dłuższa, za to dużo bardziej interesująca trasa, biegnąca wzdłuż granicy zachodniej, a potem przez całą szerokość parku, aż do Żablijaka. Skusiliśmy się na nią i ruszyliśmy w drogę. Po jakiejś godzinie jazdy znaleźliśmy się na totalnym pustkowiu, gdzie nie było nic prócz górskich pastwiska i błądzących gdzieniegdzie kóz. Droga wiła się zakrętami coraz to wyżej i wyżej. Momentami dojeżdżaliśmy do dzikich rozdroży i nie wiedzieliśmy który kierunek wybrać. Wkrótce w polu widzenia zaczęły pojawiać się coraz to częstsze i większe połacie śniegu, aż w końcu dotarliśmy do punktu, gdzie dalszy przejazd nie był już możliwy, właśnie ze względu na śnieg, który kilkunastu centymetrową pokrywą leżał na drodze. Musieliśmy zawracać i tym samym nadrobić spory kawałek drogi.
Po południu dotarliśmy w końcu do Żablijaka, najwyżej położonego miasteczka w Czarnogórze tj. na wysokości 1450 m npm. Pomimo tak urokliwej lokalizacji, samo miasteczko nie zachwyca swoim wyglądem. Wręcz przeciwnie, sprawiało wrażenie przygnębiającego i opustoszałego. Bardzo zaskoczyła mnie pogoda, okazało się bowiem, że ciągle panuje tu zima. Musiałam przekopać bagaże w poszukiwaniu ciepłych kurtek, czapek i szalików. Najpierw udaliśmy się do punktu informacyjnego, który na pierwszy rzut oka wydawał się być zamknięty. Okazało się jednak, że jakiś pracownik parku cierpliwie czeka na pojedynczych, rzadkich o tej porze roku turystów. Udało nam się nawet zobaczyć wystawę zwierząt, zamieszkujących Durmitor. Po szybkim obiedzie typu fast food, gdyż nic innego nie udało nam się znaleźć, wyruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Trafiliśmy do starszej pani, która usilnie próbowała prowadzić z nami konwersacje, niestety niewiele mogliśmy zrozumieć. Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na spacer do położonego około 3 km od Żablijaka Jeziora Czarnego. Uformowany przez lodowce i poprzecinany rzekami masyw tworzący Park Narodwy Durmitor to piękna, górzysta kraina. Gdy tylko dotarliśmy do brzegu malowniczego Jeziora Crno, poczuliśmy się jak w bajce. Otoczone przez zalesione wzgórza i pokryte śniegiem szczyty jezioro zrobiło na nas nie lada wrażenie. Szczególną uwagę przykuwał charakterystyczny, kopułowaty szczyt Medjed dumnie wznoszący się w oddali. Przy Czarnym Jeziorze rozpoczyna się większość szlaków wiodących przez park, wiele z nich to szlaki trudne i wymagające. Gdyby nie mały Adrianek, a także zimowa pogoda, pewnie ruszylibyśmy którymś z nich. Wciąż jednak mieliśmy dla siebie to urzekające miejsce, w którym spędziliśmy trochę czasu, aż zaczęło się ściemniać. Już po zmroku powróciliśmy do naszej kwatery i w pełni dotlenieni górskim powietrzem w mgnieniu oka zapadliśmy w błogi sen.
Dzień 5. Park Narodowy Durmitor, Kotor - Czarnogóra
Park Narodowy Durmitor to nie tylko górskie szczyty (najwyższy to Bobotov Kuk – 2523 m npm), ale także najgłębszy w Europie i drugi co do wielkości na świecie kanion utworzony przez dziką i rwącą rzekę Tara. Kanion ten przecina góry i płaskowyż na odcinku 100 km, a jego głębokość dochodzi do 1300 m. Około 6 km na północ od Zabijaka znajduje się punkt widokowy Curovack, z którego roztacza się piękny widok na ten przyrodniczy cud natury. Mieliśmy nadzieję do niego dotrzeć i nacieszyć oczy piękną panoramą kanionu. Wstaliśmy więc wczesnym rankiem i zaczęliśmy pakować manatki. Właścicielka domu zaskoczyła nas pachnącym i słodkim śniadaniem – coś w rodzaju naszych pączków z dżemem. Była niestrudzona w dalszych próbach prowadzenia z nami konwersacji. Staraliśmy się z całych sił, aby coś zrozumieć, ale efekt był mizerny. Najedzeni pożegnaliśmy się z miłą panią i ruszyliśmy w poszukiwaniu Curovacka.
Przez pierwszą godzinę jazdy błądziliśmy polnymi drogami, bezskutecznie próbując odnaleźć punkt widokowy. W końcu wjechaliśmy na terenową drogę, która ostrymi zakrętasami zaczęła prowadzić nas coraz to wyżej i wyżej. Leżące gdzieniegdzie na poboczu zaspy śnieżne momentami sięgały około 2 metrów wysokości. Przez okno samochodu roztaczał się piękny, ale też mrożący krew w żyłach widok na górskie szczyty wyrastając z otchłani przepaści. W końcu malowniczy krajobraz zasłoniły nam drzewa, gdyż droga zaczęła prowadzić przez las. Z radością dostrzegliśmy tabliczkę z oznaczeniem krótkiego szlaku do punktu Curovack. Nasza radość nie trwała jednak długo. Zaraz po wyjściu z auta zorientowaliśmy się, iż szlak jest nie do przejścia, chyba że mielibyśmy ochotę brodzić w śniegu po pas. No cóż, musieliśmy zaakceptować ten fakt, ale i tak sama przejażdżka widokową, zapierającą dech w piersiach trasą była warta zachodu.
Piękny kanion i tak było nam dane zobaczyć. Po krótkiej jeździe dotarliśmy do mostu Durdevica. Ten znajduje się na terenie parku, imponujący obiekt jest najbardziej charakterystyczny punktem kanionu. Zawieszona ponad 170m nad rzeka Tarą betonowa konstrukcja, której długość wynosi ponad 360m, była niegdyś największym tego typu obiektem w całej Europie. Szczególnie wrażenia zapewnia spacer po moście i niezapomniany widok na rwącą rzekę i utworzony przez nią głęboki kanion.
Naszym kolejnym przystankiem miał być zabytkowy Kotor. Z Parku Durmitor dzieliło nas do niego około trzech godzin jazdy, jednak po drodze natrafiliśmy na korek utworzony przed skalnym tunelem. Przymusowy postój trwał około dwóch godzin. Ostatecznie na miejsce dotarliśmy dopiero wieczorem. Zaskoczyły nas ceny noclegów, które, w porównaniu do cen w Żabijaku czy Pitvickich Jeziorach, były znacznie wyższe. Musieliśmy zapukać do kilku drzwi zanim znaleźliśmy coś w granicach 40 Euro. Pomimo zmęczenia i późnej już pory nie oparliśmy się pokusie, aby wyjść na plażę, która znajdywała się rzut beretem od naszej kwatery. Noc była ciepła, niebo usiane gwiazdami, fale łagodnie uderzały o brzeg. Adrianek z radością bawił się kamyczkami, a my z przyjemnością wsłuchaliśmy się w delikatny szum morza.
Dzień 6. Kotor - Czarnogóra
Wyspani i ciekawi tego, co przyniesie nowy dzień wyruszyliśmy na spotkanie z średniowiecznym, portowym miastem uchodzącym za najpiękniejsze w Czarnogórze. O jego wyjątkowości decydują malownicze położenie, na wybrzeżu Adriatyku, w głębokiej zatoce otoczonej z trzech stron masywami górskimi Lovcen, Vrmac i Dobrota oraz obfitość dobrze zachowanych, zabytkowych budowli. Właśnie ze względu na piękną, historyczną architekturę Kotor został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Na początek udaliśmy się na Stare Miasto, które otacza długi na 4,5 km, średniowieczny mur miejski. W niektórych miejscach obronny mur sięga 20 metrów wysokości, a jego szerokość dochodzi do 15 metrów. Gdy tylko przekroczyliśmy jedną z trzech bram umożliwiających wejście do środka starówki, od razu poczuliśmy, że oto znaleźliśmy się w innym świecie. Beżowo-kremowe, stare kamienice z pięknie kontrastującymi pomarańczowymi dachówkami i zielonymi okiennicami, wąziutkie, kręte uliczki prowadzące do urokliwych zakamarków, bądź nieregularnych placyków, zabytkowe kościółki i świątynie, klimatyczne kawiarenki i wysokie, zielone wzgórza wznoszące się za średniowiecznymi budowlami. Kolorowe pranie rozwieszone od okna do okna w co poniektórych kamienicach uświadomiło mi, że żyją tutaj ludzie, dla których to fascynujące miasteczko jest zwyczajnym, rodzinnym domem. Ciekawe, czy mieszkańcy Kotoru nadal potrafią docenić urok miejsca, w którym przyszło im żyć?
Choć kusiło nas, by na dobre zagubić się w klimatycznych uliczkach, najpierw skierowaliśmy się jednak do północno-zachodniej części Starówki, gdzie znajdowała się brama wejściowa na wzgórze Sveti Ivan. Stare mury prowadzą stąd do twierdzy Św. Jana, z której roztacza się oszałamiający widok na panoramę całej Zatoki Kotarskiej. Po uiszczeniu opłaty wynoszącej 3 Euro, pełni energii ruszyliśmy z kopyta pod górkę. Do pokonania mieliśmy 1500 kamiennych schodów! Wczesnym rankiem temperatura była idealna na tego rodzaju wspinaczkę, do tego mieliśmy całe wzgórze praktycznie tylko dla siebie. Z każdym następnym schodkiem widok na zatokę stawał się coraz to piękniejszy i porywający. Często więc przystawaliśmy wpatrując się w zachwycającą panoramę i robiąc zdjęcia. Adrianek nic a nic nie narzekał, tylko parł na przód zadowolony z nowej przygody. W pewnym momencie spostrzegliśmy na sąsiednim wzgórzu samotny domek, z którego w dół do miasta prowadziła stroma, zygzakowata ścieżka. Od razu zadaliśmy sobie pytanie, czy to możliwe aby ktoś mieszkał w takim miejscu? Jeśli tak, to musi to być jednocześnie niebo i piekło na Ziemi. Niebo ze względu na malownicze położenie i fantastyczne krajobrazy, a piekło, gdy trzeba zejść na dół do miasta, a potem, co gorsze, wspiąć się z powrotem na górę.
W połowie drogi dotarliśmy do kościółka Matki Boskiej Uzdrowienia Chorych, tu zrobiliśmy dłuższą przerwę i spokojnie mogliśmy nacieszyć oczy urzekającym widokiem. Biało-szare i ciemno-zielone góry a u ich stóp błękitny Adriatyk i morze pomarańczowych dachów - można by długo wpatrywać się w ten krajobraz. Gdy w końcu dotarliśmy do końca trasy zobaczyliśmy cały fiord niczym z lotu ptaka. Zdecydowanie warto było pokonać 1500 schodów, aby tu dotrzeć. Zadowoleni i głodni, gdyż dobiła już pora obiadowa, zeszliśmy z powrotem do miasta i wróciliśmy do naszego apartamentu. Ponieważ do dyspozycji mieliśmy własną kuchnie, przygotowaliśmy szybki obiad i udaliśmy się na zasłużoną drzemkę. Późnym popołudniem ponownie powróciliśmy do Starówki, aby powłóczyć się urokliwymi uliczkami, jeszcze raz podziwiać piękną, zabytkową architekturę, wypić zimne piwko w jednej z licznych kawiarenek i nacieszyć się wyjątkową atmosferą tego starożytnego miasteczka.
Dzień 7. Sveti Stefan, Ulcinj – Czarnogóra
Rankiem pożegnaliśmy Kotor i ruszyliśmy dalej na południe wzdłuż Adriatyku. Po około godzinie jazdy zrobiliśmy postój przy skalistej wyspie Sveti Stefan. Urokliwa wysepka służy jako ekskluzywny kompleks hotelowy dla międzynarodowych, bogatych i słynnych gości. Ponoć wypoczywały tu takie gwiazdy jak Marilyn Monroe, Elizabeth Taylor, Orson Welles, Claudia Schiffer, czy Sophia Loren. Dla przeciętnego zjadacza chleba wejście do kurortu jest zabronione.
Idąc w kierunku zakazanego półwyspu zastanawiałam się, w którym momencie pojawi się ktoś, kto pokiwa nam groźnie palcem i powie oj nie, nie, to nie dla Was. O tej porze roku i dnia miejsce to zdawało się być pogrążone w głębokim śnie. Urokliwa plaża była opustoszała, również w kurorcie nie dało się dostrzec żadnych znaków życia. Łososiowe piaski plaży pięknie kontrastowały z turkusowymi wodami Adriatyku. Gdy doszliśmy do grobli łączącej nadbrzeże z wysepką, pojawił się strażnik, który zabronił nam dalszego spaceru. No cóż nie mogliśmy wejść na teren kurortu, ale plaże mieliśmy tylko dla siebie. Rozłożyliśmy koc i postanowiliśmy wygrzać się troszkę na słońcu, gdyż pogoda była piękna. Adrianek rozebrał się do golasa i popluskał trochę w czystej jak łza wodzie. Międzyczasie pojawiło się też kilka osób, które podobnie jak Adrianek nosiły się z zamiarem kąpieli. Dla mnie woda wciąż była zdecydowanie za zimna. Gdy już nacieszyliśmy się słońcem i malowniczym widokiem ruszyliśmy w dalszą drogę.
Po kolejnej godzinie jazdy dotarliśmy do Ulcinj, historycznego miasta będącego niegdyś stolicą piratów. Jest to najdalej wysunięte na południe miasto w Czarnogórze, położone blisko granicy z Albanią. Tutaj postanowiliśmy poszukać noclegu. Nie musieliśmy się specjalnie trudzić, gdyż już po krótkiej chwili przejazdu przez Ulcinj wyminął nas drogi samochód, z okna którego jakiś mężczyzna dał nam znak, abyśmy jechali za nim jeśli potrzebujemy zakwaterowania. Nieco zdziwieni i nie do końca pewni tej sytuacji wyjechaliśmy na opustoszałe wzgórze, gdzie mężczyzna zatrzymał auto i podszedł do nas. Trochę się wystraszyłam, bo przecież równie dobrze mógł to być jakiś przestępca chcący nas okraść. Na szczęście okazało się, że rzeczywiście szuka klientów do pięknego apartamentu położonego w starym mieście. Troszkę się rozczarował, gdy powiedzieliśmy, że zamierzamy spędzić w Ulcinj tylko jedną noc, ale nawet to nie zniechęciło go do wynajmu. Pojechaliśmy za nim na parking pod wzgórzem, na którym zbudowane był Stare Miasto. Potem schodkami podreptaliśmy za mężczyzną w górę do murów starówki i dalej pod górkę, aż dotarliśmy do starej kamienicy. Apartament bardzo nam się spodobał, szczególnie mały, przytulny tarasik z widokiem na Adriatyk i wielkie, wygodne łóżko. Zadowoleni rozgościliśmy się w nowym lokum, a potem ruszyliśmy do centrum w poszukiwaniu obiadu. Po południu udaliśmy się na spacer po Małej Plaży, rozciągając się u stóp Starego Miasta. Tu razem z Adriankiem rozpoczęliśmy poszukiwania morskich skarbów tj. muszelek i kolorowych kamyczków. Piaszczyste plażę nad turkusowymi wodami Adriatyku to jedna z głównych atrakcji turystycznych miasta. Poza urokliwą Małą Plażą, Ulcinj oferuje również 13 km Wielka Plażę, najdłuższą w Czarnogórze, żwirowa Valdanos oraz coś dla miłośników nagości na łonie natury, czyli plażę Ada przeznaczoną dla nudystów. Jest więc z czego wybierać.
Gdy nacieszyliśmy się ciepłym piaskiem, szumem fal i promieniami słońca, postanowiliśmy trochę wypocząć w naszym apartamencie. Wieczorem zaś wyruszyć na zwiedzanie Starówki. Znów zagubiliśmy się w wąziutkich uliczkach, ciekawi tego, co też wyłoni się za kolejnym zakrętem. Czasem docieraliśmy do fragmentów murów zza których rozpościerał się uroczy widok na wybrzeże, innym razem uliczka prowadziła wprost pod drzwi lub okno jakiejś zamieszkałej kamienicy. Było i tak, że ku naszemu zaskoczeniu docieraliśmy do miejsca, które dopiero co mijaliśmy. Spacer po Starym Mieście iście przypominał przechadzkę po labiryncie. Mieliśmy wrażenie jakby miasteczko pogrążyło się w słodkim śnie. Dokoła panował błogi, niczym nie zmącony spokój. Nie natknęliśmy się na innych turystów, czasem tylko podążał za nami rudy kot, a potem zawitał na naszym balkonie, wyczuwając jajecznice, która zrobiliśmy na kolacje. Adrianek był prze szczęśliwy z odwiedzin nieproszonego gościa. Przyjemnie było posiedzieć nocą na tarasie wsłuchując się w odgłosy miasteczka i melodię wygrywaną przez fale Adriatyku.
Dzień 8. Przejazd przez Albanię.
Wczesnym rankiem spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym punktem naszej wyprawy były słynne, greckie Meteory. Do pokonania mięliśmy 400 km przejazdu przez Albanię, a potem jeszcze około 150 km trudnej, górzystej trasy w Grecji. Zapowiadał się cały dzień w drodze.
Musze stwierdzić, iż przeprawa przez Albanię była interesującym doświadczeniem. Brak pasów na autostradzie powodował chaos w ruchu samochodów. Najlepiej opisałyby to słowa Owsiaka, troszkę tylko zmodyfikowane, mianowicie „jedźta, jak chceta”. Czasem nie wiedzieliśmy czy pasów jest dwa czy może trzy? Droga asfaltowa, ni stąd ni zowąd zmieniała się nagle w żwirową. Stacji benzynowych jak grzybów po deszczu, dosłownie co 500 metrów kolejna i kolejna. Do tego dorzucić trzeba całą masę mercedesów na drogach, jakby na świecie nie było żadnych innych marek samochodów. W naszych głowach nasuwała się jedna myśl, mianowicie o co tutaj chodzi?
W tym całym chaosie i zgiełku jakoś udało nam się szczęśliwie dojechać do granicy z Grecją. Tu odbiliśmy na wschód i górzystą trasą, pełną zakrętów i trwożnych widoków, powoli i już późną nocą dotarliśmy do celu. Zdecydowaliśmy się na nocowanie w naszym przytulnym, malutkim namiocie, który niejeden raz służył nam za lokum w podróżach po Ameryce. Zatrzymaliśmy się na polu namiotowym w miejscowości Kastraki, leżącej u samych stóp majestatycznych masywów, których ciemne kształty niewyraźnie rysowały się w tle. Nie mogłam uwierzyć, że znów jestem w tym magicznym miejscu. Dla mnie było to bowiem trzecie spotkanie z Meteorami, dla Piotrka drugie i oczywiście pierwsze dla Adrianka.
Dzień 9. Meteory – Grecja
Słowo ”meteora” oznacza wiszące w powietrzu. Rzeczywiście klasztory, wybudowane na szczytach skał, których wysokość sięga od 100 do 150 metrów, wydają się tkwić zawieszone w przestrzeni między niebem a Ziemią. Według legendy św. Anastazy wzniósł się na skrzydłach orła na szczyt skalnego giganta i tam w 1336 roku założył pierwszy klasztor. W sumie wybudowano 24 monastyry, każdy na innej skale. Jeszcze w XX wieku jedynym sposobem zwiedzania klasztorów było wciąganie turystów na linach. Dziś nie mamy już możliwości skorzystania z tak ekscytującej i ekstremalnej opcji. Mamy za to 20 kilometrową, samochodową trasę wiodącą z miejscowości Kastraki aż do ostatniego, udostępnionego do zwiedzania klasztoru. Ponadto parkingi, ścieżki, schodki i mosty ułatwiające turystom zwiedzanie.
Moje pierwsze spotkanie z Meteorami nie należało do udanych. Miałam wówczas 13 lat i nie byłam zbyt zainteresowana przyrodą, a już tym bardziej tematami związanymi z wiarą i religią. Jechałam do Aten zobaczyć się z mamą, która wówczas tam mieszkała. Nie widziałam jej od trzech lat, byłam więc bardzo przejęta i chciałam jak najszybciej dojechać na miejsce. Przystanek w Meteorach wcale mnie nie ucieszył, tym bardziej gdy przy wejściu do klasztoru nakazano mi ubrać długą do kostek, brzydką i szarą spódnicę. Miałam na sobie jeansy, a kobietom nie wolno było przebywać w tak świętym miejscu w spodniach. Byłam wściekła, tym bardziej gdy widziałam dokuczliwe uśmiechy moich braci, którzy mieli ze mnie ubaw po pachy.
Dziesięć lat później ponownie wróciłam w to miejsce, tym razem już z własnej, niczym nie przymuszonej woli i w zupełnie innych okolicznościach. Byłam na wakacjach u mamy razem z Piotrkiem, wówczas moim chłopakiem i wpadliśmy na ten pomysł, aby wsiąść do pociągu i ruszyć po przygodę. Pomyśleliśmy o Meteorach i razem z dwójką naszych znajomych wyruszyliśmy do krainy skalnych gigantów na których wybudowano święte klasztory. Gdy wysiedliśmy na stacji kolejowej w Kastraki i zobaczyliśmy potężne, sięgające do nieba skalne wieże, dosłownie zatkało nas z wrażenia. Wydawało mi się, że śnię, że tak naprawdę nie ma takiego miejsca na Ziemi. Nigdy nie zapomnę tego wrażenia jakie wywarły na mnie wówczas Meteory. Tym razem autokar nie wywiózł nas na miejsce, ale sami o własnych siłach ruszyliśmy do góry zwiedzać tę magiczna krainę. Przejście całej 20 km trasy kosztowało nas sporo wysiłku, ale było warte każdej kropli potu. To była niezapomniana przygoda, kto wie może właśnie tam, na szczycie pięknych Meteorów razem z Piotrkiem złapaliśmy bakcyla podróżowania.
Kiedy obudziłam się rano i wychyliłam głowę z namiotu, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Minęło kolejne 10 lat, a ja znów tutaj byłam wpatrzona w dumne, majestatyczne piaskowcowe giganty, wciąż tak samo niezwykłe i zachwycające. Wzruszyłam się tą myślą. Zatęskniłam za moją mamą, która odeszła dwa lata wcześniej, za Grecja, wakacjami w Atenach...Wróciło wiele wspomnień.
Tym razem wiedzieliśmy, że skorzystamy z samochodowej trasy, ze względu na Adrianka, a także niewielką ilość czasu, którą mieliśmy do wykorzystania. Jeszcze dziś musieliśmy bowiem opuścić Meteory i dotrzeć na prom wypływający około północy z miejscowości Igoumenitsa.
Wsiedliśmy do auta i wyruszyliśmy malowniczą trasą, co rusz robiąc postoje w urokliwych miejscach z przepięknymi widokami. Gdy dobiła pora obiadowa zjechaliśmy na dół do turystycznego centrum Meteorów, miejscowości Kalambaka. Tam spełniłam swoje marzenie i zjadłam aż dwa potężne su-flaki. Na wakacjach w Atenach zajadaliśmy się tym greckim specjałem. Bardzo tęskniłam za tym smakiem, więc moja radość była ogromna. Po tak sytym obiedzie udaliśmy się na mała drzemkę w namiocie. Przed wyjazdem z Meteorów chcieliśmy zwiedzić choć jeden z klasztorów wewnątrz. Bardzo stromymi i ciasnymi schodkami wyszliśmy na szczyt wąskiej, 80 metrowej skały, gdzie mieścił się najmniejszy ze współcześnie działających klasztorów - Monastyr Św. Mikołaja Odpoczywającego. Ze względu na tak trudne, strome podejście oraz niewielkie rozmiary budowli, klasztor ten jest najrzadziej odwiedzany. Nam jednak bardzo przypadł do gustu, może właśnie ze względu na swoje odosobnienie i niezwykłe widoki roztaczające się z jego tarasu. Nie udało nam się jednak wejść do środka, gdyż okazało się, że o tej porze dnia klasztor jest już zamknięty. Ostatni raz wbiliśmy wzrok w panoramę skalnych wież, które niczym prawdziwe warownie dumnie strzegą położonych u swych stóp miasteczek Kalambaka i Kastraki. Kiedyś przeczytałam, że Meteory to jedno z 10 miejsc na Ziemi, które trzeba zobaczyć przed śmiercią. Definitywnie się z tym zgadzam i mogę dodać, iż warto nie tylko raz odwiedzić tę magiczną krainę, ale również do niej powrócić.
Po około trzech godzinach jazdy dotarliśmy do Igoumenitsa, z której promem mieliśmy przedostać się do Włoch, a dokładnie do miejscowości Brindisi. Około pierwszej w nocy, bez problemów załadowaliśmy się na pokład i wypłynęliśmy w adriatyckie morze.
Dzień 10. Alberobello – Włochy
Noc na promie nie należała do przespanych, przynajmniej w moim i Piotrka przypadku. Na szczęście Adrianek, pomimo niezbyt komfortowych warunków, rozłożył się wygodnie na dwóch fotelach i spał jak kamień. Nad ranem, po ośmiu godzinach podróży, przenieśliśmy się do pomieszczenia restauracyjnego, gdzie przez okna mogliśmy obserwować jak prom dobija do brzegu. Z Brindisi mieliśmy około 80 km drogi do kolejnego punktu naszej wyprawy, unikatowego miasteczka Alberobello. Ta niewielka miejscowość położona około 50 km na południe od Bari słynie z największego we Włoszech skupiska urokliwych, kamiennych domków zwanych trullo. Nie mogliśmy się doczekać, aby zobaczyć to jedyne w swoim rodzaju miasteczko. Najpierw jednak musieliśmy się nieco odświeżyć i odpocząć po trudach nieprzespanej nocy na promie. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że znalezienie noclegu w pobliżu Alberobello, o w miarę przystępnej cenie, nawet poza sezonem, to niemal jak szukanie igły w stogu siana. Spędziliśmy kilka dobrych godzin na jeżdżeniu po okolicy i szukaniu prywatnej kwatery, pensjonatu czy motelu, w którym moglibyśmy spędzić noc. Nie dostrzegliśmy żadnych tabliczek informujących o możliwości wynajmu pokoju, co by wskazywało, że tego typu usługi nie są tu praktykowane. Po jakimkolwiek motelu też nie było śladu, w ogóle mieliśmy wrażenie jakbyśmy jeździli po opustoszałych terenach, z których ludzi po prostu gdzieś wywiało. Czy poza sezonem turystycznym nie toczyło się tu żadne, zwyczajne życie? Być może trafiliśmy na czas sjesty, wszystkie domy, sklepy pozamykane, a na ulicach pustki. Ostatecznie, bardzo już zmęczeni i zrezygnowani zdecydowaliśmy się na pensjonat - trullę, w cenie 70 Euro. Było to jedyne lokum, które udało nam się znaleźć. Cena za wysoka jak na nasz budżet, ale nie mieliśmy już sił, aby szukać dalej. Tutaj mogliśmy nie tylko dobrze przyjrzeć się tej oryginalnej budowli, ale również spędzić w niej noc, co było przyjemnym doświadczeniem. Biały, kamienny domeczek z charakterystycznym dachem w kształcie stożka z szarych łupków wapiennych, wyglądał niczym domek dla jakichś baśniowych postaci, a nie zwyczajnych ludzi. Wnętrze prezentował się już standardowo, największą radość sprawił nam widok dużego, wygodnego łóżka. Adrianek od razu na nie wskoczył i po chwili zasnął, a ja szybko do niego dołączyłam. Piotrek natomiast udał się jeszcze na małą wycieczkę samochodem po okolicy. W czasie jazdy omal nie zderzył się z mijanym na wąskiej drodze autem. Aby poruszać się pojazdem po ciasnych, włoskich uliczkach trzeba mieć nerwy ze stali i spore opanowanie za kierownicą. Na szczęście Piotrek dawał radę, ja wolałabym nie podejmować się tego wyzwania.
Dzień 11. Alberobello – Włochy
Z samego rana rześcy i wyspani ruszyliśmy do Alberobello. Zapowiadała się piękna, słoneczna pogoda. Wkrótce naszym oczom ukazało się skupisko uroczych, białych domków o dachach w kształcie czapek krasnoludków. Mieliśmy wrażenie jakbyśmy wkraczali do baśniowej krainy, w której wszystko może się wydarzyć. Słońce pięknie oświetlało jasne ściany trulli, które kontrastowały z soczystą zielenią dekoracyjnej roślinności. Z kolei morze szarych, stożkowych dachów łagodnie odznaczało się na tle niebieskiego nieba. Zachwyciła mnie ta paleta barw, która kojarzyła mi się z błogi spokojem, równowagą i harmonią. Podekscytowani i zaciekawieni długo krążyliśmy ciasnymi uliczkami Alberobello, zaglądając do wnętrza co poniektórych trulli, które pełniły rolę kolorowych sklepików z pamiątkami czy zacisznych kafejek. Ponoć w miasteczku znajduje się ponad 1000 trulli, z których większość zamieszkana jest przez miejscowych. Zastanawiałam się jakby to było osiąść na dłużej w tym specyficznym miejscu i zakwaterować się w jednej z trulli. Miło było pofantazjować na ten temat, jednak około południa musieliśmy zejść na ziemię i pożegnać urocze Alberobello.
Naszym kolejnym przystankiem był Park Narodowy Abruzo położony około 400 km na północny-zachód od miasta trulli. Około osiemnastej dotarliśmy do zielonej krainy skalnych masywów górskich, stromych szczytów, jarów i wąwozów. Troszkę pojeździliśmy po tej malowniczej okolicy zastanawiając się, gdzie spędzimy nocleg. Ostatecznie skusiliśmy się na dziką, żwirową drogę biegnącą wzdłuż Jeziora Barea, która doprowadziła nas do ustronnego kempingu o nazwie Colle Ciglio, położonego w przepięknej scenerii jeziora i otulających go wzgórz. Właściciel pola namiotowego nie znał ani jednego słowa po angielsku, więc ciężko było się z nim porozumieć. Koniec końców udało nam się dobić targu i zabraliśmy się do rozkładania namiotu. Wybraliśmy miejsce nieopodal brzegu jeziora, z widokiem na położoną na jednym ze wzgórz miejscowość Barea. Nocą latarnie uliczne oświetliły miasteczko, tworząc pomarańczowo-żółte słupy światła na tafli jeziora. Usiane gwiazdami niebo i mieniące się w oddali światełka wyczarowały bardzo romantyczną i magiczną atmosferę.
Dzień 12. Park Narodowy Abruzzo, Barrea - Włochy
Rankiem zielone wzgórza otaczające jezioro spowiła delikatna mgła. Niska temperatura i biały śnieg na widniejących w oddali górskich szczytach zmusiły nas do założenia ciepłych kurtek. Na szczęście gdy kończyliśmy poranna toaletę, pierwsze promienie słońca zaczęły docierać na pole namiotowe i od razu zrobiło się przyjemniej. Około 12 pozbyliśmy się ciepłych okryć wierzchnich i ruszyliśmy do tajemniczego miasteczka na wzgórzu. Barrea przypominała inne stare miasta, które zwiedziliśmy wcześniej. Ciasne uliczki, sędziwe, białe kamienice, pomarańczowe dachy, stare kościółki. Błąkające się w zaułkach koty zdawały się być tu jedynymi mieszkańcami. Po raz kolejny mieliśmy wrażenie, iż miasteczko pogrążyło się w głębokim śnie. W przeszłości doświadczyło ono wielu dramatów – wrogich najazdów, wojen, naturalnych kataklizmów. Duża fala emigracji nastąpiła po trzęsieniu ziemi w 1984 roku, kiedy to wiele domów zostało zniszczonych. Dziś Barrea liczy zaledwie 800 mieszkańców. Część kamienic wykupili turyści, którzy znaleźli tu idealne miejsce na wypoczynek i relaks.
Ku naszemu szczęściu zauważyliśmy czynną restaurację. Głodni jak wilki zasiedliśmy do stolika, nie mogąc doczekać się, aby złożyć zamówienie. Tu ponownie czekał na nas problem komunikacyjny – okazało się, że nie ma karty po angielsku i kelnerka nie zna w ząb angielskiego. Ostatecznie zamówiliśmy obiad w ciemno, wybierając z karty włoskie nazwy, które przypadły nam do gustu. Niebawem na stoliku pojawił się nasz obiad – dwa małe serki, coś w rodzaju naszych góralskich oscypków, maleńka porcja frytek (tu Adrianek się ucieszył), kilka listków zielonej sałaty i trzy żeberka. Wyszliśmy z restauracji głodni, rozczarowani i ubożsi o 30 Euro. Po powrocie na pole namiotowe rozpaliliśmy ognisko i przygotowaliśmy biwakową kolacje. Opiekany chlebek, pieczone ziemniaczki – zabrakło tylko kiełbasy z grilla, której niestety nie posiadaliśmy. Przyjemnie było rozkoszować się malowniczymi widokami, słońcem zachodzącym nad wzgórzami, szczytami gór odbijającymi się w jeziorze. Wkrótce wszystko spowiła ciemność, a stare miasteczko na wzgórzu znów pokryło się płaszczem migających świateł ulicznych lamp. Była to nasza ostatnia noc w Parku Narodowym Abruzzo.
Dzień 13. Toskania – Włochy
Z Barrei ruszyliśmy dalej na północny-zachód w kierunku Toskanii. W porze obiadowej zatrzymaliśmy się w niewielkim miasteczku, w którym udało nam się dostrzec otwartą restauracje. W momencie, w którym wysiedliśmy z auta niebo pokryło się ciemnymi chmurami i lunęło deszczem. W środku restauracji panowała przyjemna, domowa atmosfera. Za progiem od razu przywitała nas prawdziwa, włoska gospodyni. Oczywiście nie mówiła po angielsku, a nasz brak znajomości włoskiego zupełnie nie przeszkadzał jej w wygłaszaniu żywego i radosnego monologu. W kółko uśmiechała się do Adrianka i powtarzała słowo 'bambino”. Z powodu braku menu w języku angielskim zdaliśmy się na przyjazną panią i jej rekomendacje. Zadowolona zniknęła za drzwiami kuchni, a po chwili wróciła z trzema talerzami prawdziwego, włoskiego spaghetti. Do tego zamówiliśmy trzy szaszłyki i porcję frytek. Uszczęśliwiona kobieta po krótkiej chwili pojawiła się z trzema talerzami szaszłyków (po trzy na porcję) i trzema talerzami frytek. Oszołomieni spojrzeliśmy na nasz stolik, który ledwo mieścił dziewięć talerzy jedzenia. Nie było sensu prostować, iż chodziło nam o jedna porcję frytek i trzy, a nie dziewięć sztuk szaszłyków. Trzeba było zabierać się do jedzenia z nadzieją, iż ten, jakże obfity obiad, nas nie zrujnuje. Nie mieliśmy bowiem bladego pojęcia co do cen potraw. Zadowolona gospodyni co rusz na nas spoglądała i uparcie podejmowała próby konwersacji. Chyba nie miała zbyt wielu klientów o tej porze roku i dlatego nasza wizyta tak ją uszczęśliwiła. Byliśmy tak najedzeni, ze ledwo odeszliśmy od stołu. Cała ta włoska uczta kosztowała nas 50 Euro.
Gdy wjechaliśmy do malowniczego regionu Toskanii nieco się rozpogodziło, choć niebo ciągłe pokrywały biało-szare chmury. Piękne, romantyczne pejzaże rozpościerające się zza okna samochodu niejeden raz zmusiły nas do postoju i krótkich spacerów po zielonych falach łagodnych pagórków. Osamotnione drzewa na morzu wzgórz, zaciszne, ustronne winnice, gaje oliwne, pola złocistych zbóż – wszystko to tworzyło niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju krajobraz i klimat tego urokliwego regionu.
W pewnym momencie naszą uwagę przykuło dziwnie wyglądające miasto położone na skalnym urwisku. W moim odczuci, przynajmniej z daleka, wyglądało jak niedawno zbombardowane i opuszczone - jak miasto duchów. Pomyślałam, że mogłoby służyć jako doskonałe tło dla jakiegoś mrożącego krew w żyłach horroru. Tak nas zaciekawiło, że postanowiliśmy przez nie przejechać. Jak się okazało było to Pitigliano - średniowieczny gród wykuty w tufowej skale. Miasto to nazywane jest Małym Jeruzalem, ze względu na zamieszkującą go niegdyś liczną społeczność żydowska i znajdującą się tu synagogę. No cóż, specyficzna i klimatyczna miejscowość, która na pewno niejednego zachwyci i oczaruje. Na mnie zrobiła smutne i przygnębiające wrażenie. Może do tego doznania przyczyniła się niepokojąca, burzowa pogoda i ciemne chmury, które groźnie zawisły nad Pitigliano.
Dzień 14. San Gimignano, Toskania - Włochy
Po nocy przespanej w przydrożnym motelu ruszyliśmy w dalszą drogę wiodącą przez zieloną Toskanię. W porze obiadowej dotarliśmy do Sieny, która uważana jest za jedno z najpiękniejszych miast tego regionu. Tu zjedliśmy smaczną pizzę, potem się rozlało i wróciliśmy do auta. Nie mieliśmy w planach zwiedzania tak dużego i przepełnionego zabytkami miasta, ze względu na zbyt małą ilość czasu, a także dlatego iż gustujemy raczej w małych, specyficznych miejscowościach i „obiektach” przyrodniczych. Po południu dotarliśmy do malowniczego Miasta Wież, czyli San Gimignano i tu postanowiliśmy spędzić noc. Znaleźliśmy bardzo dobrze wyposażone pole namiotowe położone około 1,5 km od miasteczka o nazwie Kamping Parco Selva delle Torii. Pomimo niepewnej pogody rozłożyliśmy namiot i po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy na spacer uliczkami San Gimignano, które do dziś zachowało urok średniowiecznego grodu. Miasteczko wyróżnia się na tle krajobrazu Toskanii czternastoma wzniesionymi w średniowieczu wieżami. Kiedyś wież było znacznie więcej, około siedemdziesięciu. Ponoć walczące o wpływy, bogate rody prowadziły tu „walki na wieże” – im okazalsza i wyższa była wzniesiona budowla, tym większy był prestiż rodziny. Dziś historyczne budowle przyciągają rzesze turystów, a miasto zyskało przydomek „średniowiecznego Manhattanu”. Spacer po zmierzchu, ciasnymi, klimatycznymi uliczkami miasteczka, nawet pomimo małego deszczu, okazał się bardzo przyjemnym doświadczeniem. Pierwszy raz w tej podróży natrafiliśmy na dosyć duży ruch turystów. Z zaciekawieniem zaglądaliśmy do kolorowych sklepików z pamiątkami, które kusiły przeróżnymi, uroczymi przedmiotami. Jednak wysokie ceny szybko studziły nasze zapały, jedynie Adrianek postanowił wydać pieniądze, które dostał od dziadków i zakupił sobie figurkę stegozaura. No cóż pamiątka mająca niewiele wspólnego z San Gimignano, ale za to ile sprawiła radości.
O północy, gdy ja, Adrianek i stegozaur smacznie spaliśmy w naszym namiocie, Piotrek jeszcze raz udał się na miasto, żeby zrobić trochę nocnych fotografii. Ciemną nocą, gdy wszystkie uliczki San Gimignano opustoszały i grobowa cisza wypełniła powietrze, można było w pełni poczuć ducha tego wiekowego miasteczka.
Dzień 15. Przejazd do Parku Narodowego Cinque Terre – Włochy
Rankiem wyruszyliśmy dalej na północ, do ostatniego już punktu naszej wyprawy – Parku Narodowego Cinque Terre czyli pięciu miasteczek położonych u wybrzeża Morza Liguryjskiego. Do przejechania mieliśmy około 200 km. Po południu wyjechaliśmy widokową, wąską i pełną zawijasów trasą na szczyt wzgórza, z którego roztaczał się widok na morskie wybrzeże i położone u jego stóp kolorowe domki. Byliśmy prawie na miejscu. Szybko jednak zorientowaliśmy się, iż samochodem nie dojedziemy do widniejących w dole miasteczek. Wzdłuż drogi którą jechaliśmy stał zaparkowany długi sznur samochodów i widać było wyraźnie, że w pewnym momencie sznur się kończy, a pojazdy nie mogą przemieszczać się dalej. Jak później się dowiedzieliśmy, centra miasteczek wchodzących w skład Cinque Terre są całkowicie zamknięte dla ruchu samochodowego, a poruszanie się pomiędzy osadami jest możliwe tylko za pomocą kolei. Musieliśmy więc zawrócić i zrobić spore koło, aby dojechać jak najbliżej parku od strony północnej. Znaleźliśmy bardzo przyjemny kemping, zagospodarowany wśród zielonych winorośli i oliwnych drzewek. Po przeprowadzeniu szybkiego dochodzenia, udało nam się ustalić, iż o ósmej rano z kempingu kursuje bus, który zawozi turystów na stacje kolejową w Deiva Marina. Stamtąd pociągiem można dojechać do osad położonych na skalistych występach gór czyli malowniczego Cinque Terre. Mieliśmy tylko nadzieję, że dopisze pogoda, a przynajmniej nie będzie padać. Od przeprawy przez Toskanię, ciągle towarzyszył nam deszcz. Tak czy inaczej przygotowaliśmy ciepłe ubrania i kurtki przeciwdeszczowe po czym podekscytowani udaliśmy się na wczesny sen, aby nabrać siły i energii na jutrzejszy dzień.
Dzień 16. Park Narodowy Cinque Terre – Włochy
Zgodnie z planem o ósmej rano wsiedliśmy do busa i udaliśmy się na stację. Niestety padało i było dość chłodno. Po około 10 minutach czekania pojawił się pociąg, który m dojechaliśmy do pierwszej miejscowości wchodzącej w skład Cinque Terre o nazwie Monterosso. Zaraz po wyjściu z budynku dworca naszym oczom ukazała się piękna, otoczona wzgórzami, żwirowa plaża. Pierwsze, pamiątkowe zdjęcia zrobiliśmy sobie przy dużej, charakterystycznej skale w kształcie płetwy grzbietowej rekina, która wyrastała z turkusowej wody, tuż przy brzegu. Potem pospacerowaliśmy troszkę uliczkami miasteczka, natrafiając przy okazji na kolorowy plac zabaw, co było spełnieniem marzeń Adrianka. Następnie udaliśmy się na nadmorska ścieżkę, która po około godzinie marszu wzdłuż skalistego wybrzeża miała zaprowadzić nas do kolejnej miejscowości o nazwie Vernezza. Na szczęście stopniowo zaczynało się rozpogadzać, jednak pnąca się do góry, po urwisku dróżka była śliska i obłocona od niedawno padającego deszczu. Po około trzydziestu minutach powolnego i uważnego wspinania się po skarpie naszym oczom ukazał się znak zakazu, a po chwili jakiś mężczyzna poinformował nas, że musimy zawracać, gdyż ścieżka jest dalej zamknięta, z uwagi na zbyt duże niebezpieczeństwo poślizgnięcia. No ładnie, szkoda, że nikt nie pomyślał, żeby tą informację umieścić na dole, przy wejściu na szlak, a nie dopiero teraz. Musieliśmy zawracać i udać się na stację, aby pociągiem dojechać do następnego miasteczka.
Postanowiliśmy wysiąść w Riomaggiore, które jest ostatnią, licząc od zachodu, miejscowością wchodząca w skład parku. Główną, stromo nachyloną ulicą, która schodziła wprost do morza, pomaszerowaliśmy w górę, w głąb miasteczka. Zachwyciły nas żywe, pogodne barwy znajdujące się dookoła nas. Ciasno przylegające do siebie, kilkupiętrowe kamienice pomalowano na ciepłe i radosne kolory. Każdy budynek w innej barwie, tylko kolor okiennic pozostał taki sam – soczyście zielony, prawie tak samo jak porastające wzgórza winorośla. W powolnym tempie, robiąc sobie krótkie przerwy, gdyż górka była naprawdę stroma, a słońce zaczęło mocno prażyć, dotarliśmy do warownego zamku Castello di Riomaggiore. Na jego tyłach znajdował się taras z ławeczkami w cieniu, gdzie z ulgą usiedliśmy, aby odpocząć i rozkoszować się bajecznym widokiem na skaliste wybrzeże i Morze Liguryjskie. Potem ruszyliśmy dalej ścieżką po wzgórzu poprowadzoną pomiędzy winnicami. Wsłuchani w uderzające o skały fale, podziwialiśmy krajobraz miasteczka widzianego z góry, z dachami budynków i morzem w tle. Ostatecznie ścieżka poprowadziła nas w dół, do dworca kolejowego.
Ostatnią miejscowością, którą udało nam się zwiedzić była niewielka, ale urocza Manarola. Tym razem prosto z dworca udaliśmy się główna ulicą w dół, aż do skalistego wybrzeża. Na jednej z potężnych skał znajdował się widokowy taras, gdzie sporo turystów wygrzewało się na słońcu. My również zrobiliśmy w tym miejscu małą przerwę, konsumując smaczne lody i rozkoszując się widokami na morze i kolorowe kamienice usiane na skalnym wzgórzu, całkiem podobne do tych w Riomaggiore. Potem pomaszerowaliśmy deptakiem na sąsiadujące z Manarolą wzgórze. W miarę jak wchodziliśmy wyżej, widoki stawały się atrakcyjniejsze. Gdy dotarliśmy na szczyt wzniesienia, odkryliśmy coś czego nikt z nas by się tu nie spodziewał. Mały plac zabaw ze zjeżdżalnią, huśtawką i karuzelą. Adrianek rzucił się w wir zabawy, a my spokojnie mogliśmy rozkoszować się malowniczą panoramą Manarolii widzianej niczym z lotu ptaka.
Zbliżała się ósma wieczór i przypomnieliśmy sobie, że ostatni bus, który kursuje ze stacji w Deiva Marina na nasze pole namiotowe wyjeżdża około godziny 21. Razem z Adriankiem powoli zaczęliśmy schodzić ze wzgórza, tymczasem Piotrek postanowił zaczekać jeszcze chwilę pełen nadziei na zrobienie zdjęć miasteczka w świetle zachodzącego słońca. Czekając na pociąg wdałam się w rozmowę ze starszym panem pochodzącym z Kalifornii, który spędzał tu wakacje. Był zaskoczony, gdy usłyszał, iż spędziłam pięć lat w Ameryce i zwiedziłam tak wiele Parków Narodowych. W momencie, kiedy zobaczyłam nadjeżdżający pociąg, Piotrek również pojawił się na horyzoncie – już myślałam, że się spóźni i zastanawiałam się co zrobimy, jeśli nie dotrzemy na czas. Na szczęście wszystko się udało i około 22 dotarliśmy do kempingu. Nazajutrz czekała nas długo jazda w kierunku Polski, nasza podróż nieuchronnie dobiegała końca.
Dzień 17 i 18. Grossglockner – Austria
Na sam koniec naszej wyprawy zostawiliśmy sobie jeszcze jedną atrakcję. Taką wisienkę na torcie, czyli przejazd najbardziej malowniczą trasą w Austrii – alpejską drogą wysokogórską Hochalpenstrasse – Grossglocknerstrasse. Celowo zaplanowaliśmy wyprawę tak, aby pierwszego maja się tu znaleźć, gdyż właśnie tego dnia trasa zostaje otwarta dla pojazdów. Grossglockner to 48 kilometrów ostrych serpentyn, na które składa się 36 zakrętów. Na tym odcinku pokonuję się różnicę poziomów wynoszącą 1766 metrów. Najwyższe punkty trasy to przełęcz Hochtor (2504 m npm) oraz punkt widokowy Edelweissspitze (2571 m n.p.m.), z którego roztacza się niesamowity widok na ponad 30 trzytysięczników.
Po uiszczeniu opłaty w wysokości 33 Euro, majowym rankiem wjechaliśmy na sławną, alpejską drogę. Bez pośpiechu, zachwyceni wysokogórskim krajobrazem pięliśmy się coraz wyżej i wyżej, pokonując kolejne, ostre zakręty. W niektórych miejscach zaspy śnieżne przy drodze miały wysokość ponad 4 metrów. W końcu dotarliśmy do ostatniego, a zarazem najpiękniejszego punktu trasy Kaiser-Franz-Josefs-Hohe. Stąd roztacza się niepowtarzalny widok na najwyższy szczyt Alp Austriackich - Grossglockner (3789m npm) oraz na najdłuższy (10 km) we wschodnich Alpach lodowiec Pasterze. Znajdujący się tu parking jest ponoć najwyżej położonym parkingiem samochodowym w całej Europie. Nie zabawiliśmy tu jednak zbyt długo, gdyż mroźny wiatr chciał nam urwać głowy. Lodowate powietrze przenikało nas do szpiku kości, więc razem z Adriankiem szybko uciekliśmy do wnętrza kafejki na gorącą herbatę. Piotrek próbował zrobić jakieś zdjęcia, ale w tych warunkach nie była to łatwa sprawa. W każdym razie te zdjęcia, które udało się mu zrobić, były ostatnimi fotografiami z naszej wyprawy dookoła Morza Adriatyckiego. Tą niezwykła przejażdżką przez krainę wiecznego śniegu zakończyliśmy naszą przygodę.
Pierwsza wyprawa po Europie była dla nas podróżą przełomową. Przede wszystkim udowodniła nam, że podróżowanie z małym dzieckiem jest jak najbardziej możliwe. Na przykładzie naszego trzyletniego synka możemy z całą pewnością stwierdzić, że dzieci kochają podróżować, są bowiem bardzo ciekawe świata, otwarte na wszystko co inne i nowe, spragnione przygód. Podczas naszej wyprawy Adrianek był zachwycony tym, że jego mama i tata spędzają z nim tyle czasu i w pełni poświęcają mu swoją uwagę. Ponadto dzieci są bardzo elastyczne i szybko przystosowują się do nowych warunków.
Po drugie przekonaliśmy się, iż nie tylko Stany Zjednoczone mają tak wiele do zaoferowania miłośnikom podróży. Nasz poczciwy, stary kontynent okazał się kopalnia skarbów jeśli chodzi o piękne, urzekające miejsca i krajobrazy. A przecież ta wyprawa była tylko mała namiastką tego, co kryje w sobie Europa. Przed nami pozostaje wiele do odkrycia i jeśli tylko los będzie nam sprzyjał, a wiatry będą pomyślne, to niebawem znów wyruszymy w kolejną podróż. Już nie możemy się doczekać :-)