Auto-podróże
Dziki Zachód
Długość trasy: 5600 mil ( 9012 km )
Start: 21 maja 2008
Czas trwania: 15 dni
Samochód: Jeep Patriot 2008
Start naszej podróży na „Dziki Zachód” zaplanowaliśmy na 21 maja 2008. Byliśmy bardzo podekscytowani, mieliśmy bowiem masę rzeczy do zobaczenia. Nasza wyprawa obejmowała trzy stany: Kolorado, Utah i Arizona. W planie mieliśmy zwiedzić dziewięć Parków Narodowych i kilka innych niezwykle ciekawych miejsc. Miała to być ekscytująca wyprawa, do której przygotowywaliśmy się już od dawna i na którą bardzo wyczekiwaliśmy. Była to też nasza pierwsza podróż nowym samochodem Jeepem Patriot. Nareszcie mogliśmy uwzględnić w naszej wyprawie wszelkie drogi terenowe, które wcześniej były dla nas „zamknięte”. Byliśmy bardzo ciekawi jak sprawdzi się nasz Jeep.
Po zapakowaniu naszego pojazdu po brzegi we wszelkie niezbędne sprzęty, byliśmy gotowi do drogi. Wyruszyliśmy z Chicago z samego rana kierując się na zachód do stanowej autostrady I80, która miała zaprowadzić nas praktycznie do naszego pierwszego punktu - Parku Narodowego Czarnego Kanionu. Po przejechaniu przez rolnicze stany Iowa i Nebraska znaleźliśmy się w Kolorado. Gdy tylko minęliśmy Denver podróż stała się bardzo ekscytująca, ze względu na roztaczające się za oknem niezwykłe krajobrazy. Autostrada biegnie tutaj wśród malowniczych gór i kanionów, przemierza tunele wykute w skałach, pełna jest zakrętów i wspina się na wielkie wysokości.
Dzień 1. Park Narodowy Czarnego Kanionu Rzeki Gunnison
Po około 20 godzinach jazdy i 1760 km (1100mil) odbiliśmy z autostrady I80 na południe szosą 133. Wkrótce znaleźliśmy się na terenie Stanowego Parku Crawford, z którego skierowaliśmy się żwirową droga North Rim do północnej części kanionu. Na miejscu byliśmy około ósmej wieczorem, więc od razu pospiesznie ruszyliśmy do punktu The Narrows, by złapać pierwsze wrażenie tego co czekało nas nazajutrz.
Musiałam położyć się na ziemi i doczołgać do krawędzi, aby spojrzeć w dół, ale nawet w takiej pozycji nie mogłam pozbyć się uczucia strachu, iż wpadnę w ciemną otchłań przepaści. Głębokość kanionu robiła niesamowite wrażenie, szczególnie przy zestawieniu z jego niewielką szerokością i niemal pionowymi ścianami. Na samym dnie szumiała biała rzeka Gunnison, płynąca z dużą siłą. Czarny Kanion powstał w wyniku erozyjnej działalności tejże rzeki przepływającej przez twarde, proteozoiczne skały krystaliczne. Maksymalna głębokość kanionu to 823 m (2722 f), a minimalna szerokość 300 m (1100 t). Ze względu na prawie pionowe położenie ścian, a także głębokość i wąskość kanionu, jego ściany praktycznie cały czas pozostają w cieniu, stąd w jego nazwie występuje przymiotnik czarny.
Powoli zapadał zmrok i postanowiliśmy pozostałe pięć punktów północnej części zobaczyć następnego dnia. Udaliśmy się na dzikie pole namiotowe North Rim, które znajdował się w niedalekiej odległości od krawędzi kanionu, przy punkcie Chasm. Bardzo spodobało nam się to miejsce położone wśród krzewów o fantazyjnych kształtach jakich nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Noc była bardzo chłodna, a niebo usłane tysiącami gwiazd. Aby się nieco rozgrzać rozpaliliśmy ognisko. Cały czas byliśmy zupełnie sami, tylko my i drzemiący obok „czarny potwór”. Poczuliśmy, że naprawdę żyjemy, miejsce było niesamowite. Późnym wieczorem pojawiło się dwóch innych osobników, którzy rozbili namiot nieopodal. Północna część parku jest znacznie rzadziej odwiedzana ze względu na trudniejszy dostęp. Wytyczona jest tutaj tylko jedna żwirowa droga, co znacznie zniechęca typowego turystę. Jak to dobrze, że są jeszcze takie miejsca, gdzie można w ciszy i spokoju rozkoszować się niezwykłymi widokami.
Dzień 2. Park Narodowy Czarnego Kanionu Rzeki Gunnison i Park Narodowy Krainy Kanionów
Godzinę przed brzaskiem – pobudka. Szybka kawa i ruszyliśmy do punktu Chasm i tam zaliczyliśmy wschód słońca. Z tego miejsca mogliśmy zobaczyć ludzi stojących po drugiej stronie kanionu w odległości tylko 300 m od nas. W ostatnim punkcie tzw. Kneeling Camel ujrzeliśmy klęczącego, skalistego wielbłąda w jednej ze ścian kanionu. Około godziny 9 ruszyliśmy do południowej części parku. Choć dzieliła nas tak niewielka odległość od południowych ścian kanionu, to jednak musieliśmy wykonać duże koło, aby przedostać się na drugą stronę. Nasz GPS wskazał nam najkrótszą trasę, której jednak nie było na mapie. Pełni zaufania ruszyliśmy polną drogą, która szybko zamieniła się w wyboiste bezdroże. Jeep dostał pierwszy sprawdzian, który zdał na plusa. Po około godzinie jazdy naszym oczom ukazała się zamknięta na kłódkę brama z tabliczką „teren prywatny”. Nie chcieliśmy ryzykować postrzelenia przez jakiegoś rozwścieczonego kowboja, więc zdecydowaliśmy zawrócić.
Po jakimś czasie, podróżując zgodnie z mapą wzdłuż malowniczej i krętej drogi wiodącej przez krainę Curecanti, dotarliśmy do południowej części parku. Droga biegnąca przez południowe obrzeże kanionu liczy 7 mil i udostępnia 12 punktów widokowych. Z nich wszystkich bardzo spodobał mi się widok na Malowaną Ścianę (Painted Wall View) i pegmatytowe dajki w punkcie widokowym Gunnison. Czarny Kanion okazał się niesamowitym miejscem, którego głębia przeszywała zimnym dreszczem a zarazem wprawiała w nieopisany zachwyt.
Naszym kolejnym punktem podróży była Kraina Kanionów położona w stanie Utah. Wieczorem po około 6 godzinach jazdy przybyliśmy do popularnej, turystycznie miejscowości Moab, która znajduje się w odległości 56 km (35 mil) od Parku Narodowego Kanionów i tylko 8 km (5 mil) od Parku Narodowego Łuków Skalnych. Tam próbowaliśmy znaleźć pole namiotowe, niestety bez skutku. Był to piątek i akurat rozpoczynał się długi weekend majowy związany ze świętem Memorial Day. Udaliśmy się więc na zachód, mając nadzieję, że znajdziemy coś po drodze. Wszędzie jednak widniały informacyjne tablice z napisem „no vacancy”.
Robiło się coraz później, a my byliśmy coraz bardziej zmęczeni. Gdy dotarliśmy do północnej części Krainy Kanionów tzw. Island In The Sky okazało się, że tu też główne pole namiotowe było już zapełnione. Na mapie znaleźliśmy prymitywy kemping, do którego prowadził ok. 10 km odcinek terenowej drogi tzw. Shafer Trail Road. Pomyśleliśmy, że spróbujemy tam, gdyż większość ludzi raczej unika tego typu kempingów, no i nie wszyscy też dysponują samochodami z napędem na 4 koła. Z głównej trasy w parku skręciliśmy więc w dzikie bezdroże. Kolejny sprawdzian dla Jeepa.
Na początku wszystko wydawało się w porządku, jednak po kilku minutach droga zaczęła gwałtownie się obniżać, a na jej powierzchni pojawiało się coraz więcej skał i nierówności. Nie wiedzieliśmy za bardzo co właściwie się dzieje dookoła nas, gdyż na zewnątrz panowała głucha ciemność. Poruszaliśmy się z maksymalną prędkością 5 mil na godzinę, z nogą na hamulcu, a przed nami ukazywał się co chwilę kolejny, ostry na 170 stopni zakręt. Droga stała się bardzo wąska i z każdą kolejną, pokonaną odległością pokryta była coraz większą ilością różnego rodzaju kamoli i dziur. Wiedzieliśmy tylko, że zjeżdżamy coraz niżej do jakiegoś kanionu, po jeden stronie otaczała nas niemal pionowa, skalna ściana, po drugiej zaś czarna otchłań przepaści.
Sytuacja robiła się coraz bardziej stresująca a w samochodzie panowała grobowa cisza. Robiło się bardzo niebezpiecznie. Wolałam nic nie mówić, tylko modliłam się w duchu, aby ten koszmar się już skończył. W pewnym momencie zawiesiliśmy się na skale, wtedy też nasze nerwy dosięgły szczytu. Wyszliśmy z samochodu, żeby spróbować się zorientować w całej tej sytuacji. Piotrek nerwowo palił papierosa, a ja z latarką w ręku próbowałam cokolwiek dostrzec, ale nie widziałam nic prócz wszechobecnej ciemności. Byliśmy dopiero gdzieś w połowie drogi po 1,5 godzinie jazdy i pokonaniu około 4 mil trasy. Musieliśmy podjąć decyzje co dalej. Opcja aby nadal zjeżdżać w dół wydawała się zbyt ryzykowna i kosztowałaby nas zbyt dużo nerwów. Z drugiej zaś strony myśl o powrocie była dołująca. Myśleliśmy nawet, aby przenocować w samochodzie i o świcie ruszyć dalej, widząc już co się dzieje dookoła. Oboje jednak wiedzieliśmy, że raczej nie zmrużylibyśmy oka. Perspektywa spania na krawędzi przepaści, na środku drogi przy obrywającej się skalnej ścianie nie była zachęcająca. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na powrót, był tylko jeden problem, jak zawrócić na tak wąskiej drodze? Na szczęście na niektórych odcinkach trasa była nieco szersza. Z latarka w ręku stanęłam nad krawędzią przepaści, żeby Piotrek widział, kiedy ma zatrzymać samochód, aby nie wpaść w czarna otchłań. Po kilkunastu manewrach jakoś się udało i ruszyliśmy z powrotem.
Okazało się, że jazda pod górę była łatwiejsza, mniej stresująca i zajęła nam mniej czasu. Gdy dotarliśmy w końcu do płaskiego terenu spontanicznie padliśmy sobie w ramiona. Poczuliśmy wielką ulgę, w końcu mogliśmy swobodnie opowiedzieć sobie nawzajem swoje przeżycia i czarne myśli, które kłębiły się w naszych głowach. Dojechaliśmy do pierwszego parkingu, rozłożyliśmy siedzenia i zapadliśmy w głęboki sen. Jak na jeden dzień mieliśmy już dość wrażeń.
Dzień 3. Park Narodowy Krainy Kanionów, Park Stanowy Dead Horse Point i Park Narodowy Skalnych Łuków
Z samego rana przywitał nas zapierający dech w piersiach widok na Zielona Rzekę w punkcie Green River Overlook przy którym zaparkowaliśmy samochód. Rzeka ta wyznacza zachodnią granicę parku, po drugiej jej stronie rozciąga się Narodowy Obszar Rekreacyjny Glen Canyon. Ziemia w tym miejscu rozdarta była labiryntami kanionów, przez które przeciskała się Zielona Rzeka. Wszystko to skąpane było w ciepłym, delikatnym świetle wschodzącego słońca. Jak dla mnie był to chyba najpiękniejszy widok z wszystkich, które udało nam się zobaczyć w tym parku.
Po porannej polowej toalecie i śniadaniu ruszyliśmy do najbardziej wysuniętego na południe punktu na obszarze Island In The Sky tzw. Grand Point Overlook. W miejscu tym roztacza się nasycony barwami widok na całą Krainy Kanionów. W ścianach krętych wąwozów rzecznych i piaskowcowych wąwozów wyraźnie odsłaniały się kolorowe warstwy skalne. Niesamowite wrażenie robił ogrom powierzchni tego miejsca, zdawałoby się jakby ciągnęło się ono w nieskończoność.
Udając się na północ w stronę Stanowego Parku Dead Horse Point zatrzymaliśmy się jeszcze w Buck Canyone, Mesa Arch i Shafer Canyon. Ten ostatni był dla nas szczególnie interesujący, przedstawiał bowiem widok na kanion, do którego to zjeżdżaliśmy poprzedniej nocy. Teraz mieliśmy okazję zobaczyć całą trasę w świetle dziennym, gdyż była ona doskonale widoczna z wyznaczonego punktu widokowego. W niemal pionowej skalnej ścianie poprowadzona była zygzakami w dół terenowa trasa, po której poruszały się samochody. Obserwowaliśmy ich jazdę, która teraz wydawała nam się już nie tak straszna jak wczorajszej nocy. W świetle dziennym wszystko jednak wygląda inaczej.
Stanowy Park Dead Horse Point znajduje się zaledwie około 20 km na północny-wschód od Krainy Kanionów i wielkim błędem byłoby nie uwzględnić go w swojej podróży. Roztacza się tu niezapomniany i najlepszy w tej okolicy widok na Rzekę Kolorado, która to z kolei wyznacza wschodnią granicę parku Canyonlands. Ciasno wijące się zakola rzeki w barwnym otoczeniu nasyconych kolorami, zerodowanych skał robią niezwykłe wrażenie. Powierzchnia ziemi sprawia wrażenie „przeoranej” niczym przez samego Boga. Jest to urocze miejsce, które szczerze mogę polecić każdemu podróżnikowi.
Park Narodowy Łuków Skalnych był naszym kolejnym przystankiem. Z miejscem tym wiąże się pewna historia. Otóż dwa miesiące po naszym przyjeździe do Stanów ruszyliśmy do słonecznej Kalifornii. Znaleźliśmy tam dorywczą pracę, ale głównym naszym celem była oczywiście podróż sama w sobie. Musieliśmy być w Kalifornii na określoną datę, więc po drodze zatrzymaliśmy się tylko w Parku Narodowym Wielkiego Kanionu Kolorado. Gdy znaleźliśmy się na terenie Utah jakimś sposobem wylądowaliśmy na dzikiej, opustoszałej drodze biegnącej przez pustynie. Panowała głucha noc, a naszym oczom ukazały się nagle „czarne olbrzymy” o dziwacznych kształtach. Mijaliśmy ich coraz więcej, jednak nie mogliśmy ich dokładnie zobaczyć z powodu panującej na zewnątrz ciemności. Pozostały one dla nas jakąś niezgłębioną tajemnicą.
Przejazd całą trasą wśród zagadkowych „olbrzymów” trwał może z pół godziny, po czym znaleźliśmy się w oświetlonym, małym miasteczku zwanym Moab. Tam zatrzymaliśmy się w motelu i wtedy w recepcji dostrzegłam zdjęcia przepięknych skał o fantazyjnych kształtach. Przyjrzeliśmy się dokładnie mapie, okazało się że właśnie przejechaliśmy przez Park Narodowy Łuków Skalnych zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Mieliśmy wielką ochotę wrócić tam następnego dnia, jednak nie mogliśmy sobie w tym momencie na to pozwolić. Pomimo to nie byłam smutna, gdyż wiedziałam, że kiedyś powrócimy w to miejsce. Po prostu bardzo tego pragnęłam i moja intuicja podpowiadała mi, że to pragnienie się spełni.
Zbliżając się do Arches byłam więc bardzo podekscytowana. Minęły dwa lata od tajemniczej nocy i w końcu moje marzenie się ziściło. Na terenie pustynnego parku znajdują się fantazyjne, piaskowcowe formy skalne takie jak łuki, iglice, sterczyny, grzyby i inne przedziwaczne twory. Liczba naturalnych, piaskowcowych łuków sięga tu ponoć 1700, przy czym kolejne są stale tworzone. Przez cały park biegnie jedna utwardzona trasa, przy której znajdują się krótkie szlaki i punkty widokowe. Naszym głównym gwoździem dnia miał być najbardziej popularny z łuków tzw. Declicate Arch. Łuk ten już dawno stał się symbolem nie tylko stanu Utah ale chyba całego Dzikiego Zachodu. Zależało nam, aby być na miejscu jeszcze przed zachodem słońca. Przemierzenie 2 km szlaku, prowadzącego na szczyt wzniesienia, gdzie znajdował się łuk, kosztowało nas nieco wysiłku. Trasa była jednak bardzo urozmaicona, a cały trud wspinaczki się opłacił. Gdy stanęliśmy na szczycie, widok był zapierający.
Cała sytuacja wyglądała tak, jakby ten piaskowy twór przyrody był jakąś filmową gwiazdą dumnie prezentującą swe wdzięki. W odległości kilkunastu metrów kłębił się natomiast tłum turystów i fotografików ze statywami w rękach, którzy pstrykali zdjęcia jedno za drugim. Dookoła rozbrzmiewał dźwięk trzaskających migawek aparatów. Dla lepszego widoku, postanowiliśmy podejść nieco bliżej. Wiał mocny wiatr i utrzymanie statywu w pozycji nieruchomej sprawiało wiele trudności. Łuk prezentował się pięknie, tym bardziej iż jego barwy co rusz zmieniały nasycenie pod wpływem zachodzącego słońca. Jeden osobnik odważył się podejść do skalistego tworu i tym samym wejść w kadr fotografowanej sceny, narażając się tym samym większości osób robiących zdjęcia. Ale jego obecność posłużyła za skale, więc co niektórzy byli zadowoleni. Po chwili prawie wszyscy zaczęli się rozchodzić, lada moment słońce miało bowiem zniknąć z horyzontu, a trzeba było jeszcze zejść na dół. Zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć i ruszyliśmy z powrotem.
Gdy dotarliśmy do Moab pojawił się ten sam noclegowy problem. Znów nie było nic wolnego, długi weekend majowy ciągle trwał. W końcu rozłożyliśmy namiot na kempingu KOA, tam gdzie znaleźliśmy pierwsze, lepsze wolne miejsce. Było nam wszystko jedno, chcieliśmy tylko gdzieś przenocować, a rano znowu powrócić do Łukowej Krainy.
Dzień 4. Park Narodowy Skalnych Łuków i Park Narodowy Krainy Kanionów
Następnego dnia ruszyliśmy 1,5 km szlakiem do Landscape Arch. Łuk ten liczy 93 m długości i uważany jest za najdłuższy, naturalny łuk na świecie. Po tym szlaku spędziliśmy jeszcze kilka godzin wśród piaskowcowych tworów. Gdy poczuliśmy się już nasyceni widokami czerwonych, skalnych olbrzymów ruszyliśmy do południowej części Parku Narodowego Canyonlands.
Park Narodowy Krainy Kanionów dzieli się na trzy odrębne jednostki: odwiedzoną przez nas wcześniej Island In The Sky, Maze oraz Needles. Maze jest najbardziej dziką częścią parku dostępną tylko dla samochodów z napędem na cztery koła bądź wytrwałych piechurów. My udaliśmy się na teren zadziwiającego krajobrazu Needles, w którym dominują obłe i ostre ostańce, iglice, piaskowcowe łuki i kaniony. Najbardziej rzucające się w oczy są czerwonobiałe, cienkie iglice, od których pochodzi nazwa jednostki czyli tzw. Needles. Utwardzona szosa 191 prowadząca do tej części parku wiedzie przez Kanion Creek Indian. Po drodze minęliśmy naskalne dzieło sztuki pozostawione przez Indian Anasazi tzw. Newspaper Rock. Na terenie samego parku znajduje się wiele ruin prehistorycznych domostw, niegdyś zamieszkałych przez to plemię. Na miejscu ruszyliśmy szlakiem przy Pathole Point. Wokół nas roztaczał się widok jakby z innej planety. Skakaliśmy po kapeluszach skalnych grzybów niczym młode łanie. Natomiast w Big Spring Canyon natknęliśmy się na specyficzną formę skalna w kształcie męskich genitaliów. Po kilku godzinach ruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego Capitol Reef.
Trasa do Capitol Reef zajęła nam około 8 godzin. Prowadziła przez niesamowite pustkowia, co zaowocowało rozpędzeniem naszego pojazdu do 185 km/h. Po drodze minęliśmy zaledwie kilka samochodów. Na miejsce dotarliśmy późną nocą. Szybko zorientowaliśmy się, że i tu czeka nas problem z noclegiem. Kamping był pełny, więc skorzystaliśmy tylko z prysznicy po czym zapytaliśmy strażnika, gdzie moglibyśmy przenocować. Mieliśmy według jego porady wyjechać poza zachodnią granicę parku i tuż po jej przekroczeniu rozłożyć namiot na poboczu szosy. Brzmiało to nieco dziwnie, ale zastosowaliśmy się do jego wskazówek i rzeczywiście zaraz po wyjechaniu z parku dostrzegliśmy kilka rozłożonych przy drodze namiotów. Widać nie byliśmy pierwszymi, nie mającymi się gdzie podziać podróżnikami. Była to niedziela, a długi weekend trwał do poniedziałku, więc mieliśmy nadzieję, że nasze problemy z polami namiotowymi dobiegają końca. Noc była przepiękna, miliony gwiazd rozświetlały niebo.
Dzień 5. Park Narodowy Capitol Reef
Z samego rano ruszyliśmy z powrotem do Capitol Reef. Byłam bardzo ciekawa tego miejsca, jako że jest bardzo interesujące ze względów geologicznych. Park ten obejmuję długi na 120 km fragment fałdu Waterpocket, który zaliczany jest do najbardziej zdumiewających form geologicznych na kontynencie amerykańskim. Nie minęło nawet kilka minut gdy naszym oczom ukazały się przedziwnie zerodowane formacje skalne takie jak „skała komin” (Chimney Rock) czy „skalisty zamek” (The Castle). Na wschód słońca udaliśmy się do punktu Goosenecks Overlook, gdzie roztaczał się widok na skalne urwiska w pięknych kolorach tęczy. Potem skierowaliśmy się na południe trasą Scenic Drive do dwóch wyrzeźbionych przez wodę wąwozów o wyniosłych, stromych ścianach – Capitol Gorge i Grand Wash. Ponieważ było to wczesny ranek mogliśmy się rozkoszować przepięknymi widokami w zupełnym odosobnieniu. Po zaspokojeniu naszych estetycznych zmysłów przyszła kolej na zmysły smakowe. Szybkie śniadanko w wąwozie i ruszyliśmy dalej.
Kolejnym etapem eksploatacji parku miała być jakaś terenowa trasa. Wpadła nam w oko 60 milowa pętla Cathedral Valley, wytyczona w najbardziej północnej części Capitol Reef. Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że trasa ta może stać się czasem nieprzejezdna ze względów pogodowych. Przecinają ją bowiem w kilku miejscach strumienie rzeczne, które pod wpływem dużych opadów mogą uniemożliwić dalsze poruszanie się samochodu. Ostrzegano, iż trzeba być przygotowanym, gdyż w razie problemów ewentualna pomoc może dotrzeć nawet po kilku dniach.
Już na samym początku pojawił się przed nami dość duży strumień rzeczny, który jednak udało nam się pokonać prędkością około 5 mil/h, zanurzając Jeepa do wysokości podwozia. Obawialiśmy się tylko tego, iż następny może okazać się znacznie większy i to w dodatku pod koniec pętli. Oznaczałoby to konieczność zawrócenia i pokonania praktycznie całej trasy z powrotem. Byliśmy jednak dobrej myśli. Już po kilku minutach jazdy znaleźliśmy się w innym świecie. Ciężko dobrać właściwe słowa, które opisałyby to uczucie jakie wtedy nam towarzyszyło. Byliśmy pewni, że podjęliśmy słuszną decyzje wybierając tą trasę. Przed nami zapowiadała się niezapomniana przygoda na dzikiej, jałowej pustynni, która teraz otaczała nas z każdej strony. Najpierw minęliśmy tzw. „bentonitowe wzgórza” (Bentonite Hills), które wyglądały jak czerwono-białe wydmy z tym, że nie można było się w nie zapaść, gdyż były to lite skały. Później dotarliśmy do punku Lower South Desert Overlook. Roztoczył się przed nami niezwykły widok na zerodowane, czerwone piaskowce „wyrastające” z podnóża pustyni niczym majestatyczne katedry. Przy Upper South Desert Overlook znaleźliśmy się na dużo większej wysokości i pogoda zmieniła się o 180 stopni. Wiał przeraźliwe mocny wiatr, a niebo przybrało groźne, burzowe barwy po czy rozpadało się na całego deszczem ze śniegiem. Jednak już przy kolejnym punkcie wszystko wróciło do normy. Tym razem roztaczał się przed nami widok na Cathedral Valley. U podnóża skalnych katedr można było dostrzec żwirową drogę, którą mieliśmy wkrótce przemierzać. Teraz znajdywaliśmy się bowiem na szczytach skalnych wzniesień a wkrótce mieliśmy przejeżdżać u ich podnóży. Gdy zjechaliśmy na dół zatrzymaliśmy się przy majestatycznych skalnych świątyniach Słońca i Księżyca (Temple of the Sun i Temple of the Moon). Odosobnione kolosy w pełni zasługiwały na swoje nazwy. Po około 8 godzin jazdy powoli zbliżaliśmy się do końca pętli i kolejnego strumienia. Czuliśmy lekką obawę, że droga może okazać się nieprzejezdna, tym bardziej że zaczynało się już ściemniać. Na szczęście strumień okazał się być całkowicie wyschnięty. Podczas całej przeprawy minął nas tylko jeden samochód, była to więc część parku gdzie jest się zdanym tylko na siebie i gdzie można uciec od całego zgiełku i tłumu. Otaczały nas tu tylko dzika, niepojęta natura i stworzone przez nią dzieła. Byliśmy bardzo usatysfakcjonowani i ze spokojem mogliśmy kierować się na południe fałdu, aby potem odbić na zachód w kierunku Parku Narodowego Bryce Canyon.
Do Kanionu Bryce dotarliśmy oczywiście późną nocą. Była to noc z poniedziałku na wtorek, więc bez problemu znaleźliśmy wolne miejsce na polu namiotowym. Gdy wysiedliśmy z samochodu, zaskoczył nas panujący na zewnątrz chłód. W nocy obudził mnie przeszywający mróz. Pomimo, że spałam w grubych ciuchach, owinięta w ciepły śpiwór telepały mną zimne dreszcze. Miałam ochotę iść do samochodu z nadzieją, że tam będzie trochę cieplej, jednak po jakimś czasie udało mi się ponownie zasnąć. Obudziłam się w złym humorze, z objawami przeziębienia. Była to najzimniejsza noc jaką kiedykolwiek przeżyliśmy w naszym namiocie.
Dzień 6. Park Narodowy Kanionu Bryce i Park Narodowy Zion
Po zażyciu gorącego prysznica poczułam się trochę lepiej, jednak chłodna pogoda cały czas mi przeszkadzała. Mieliśmy przeznaczyć pół dnia na ten park, gdyż chcieliśmy zatrzymać się dłużej w położonym nieopodal Parku Narodowym Zion. Punkt Sunset brzmiał najlepiej na start. Tam też uchwyciliśmy wschód słońca, w którym skapany był Amfiteatr Bryce. Cały Park Narodowy Kanionu Bryce to niecka w kształcie amfiteatru powstała na skutek erozji wodnej i eolicznej tj. działania deszczu, śniegu, lodu oraz wiatru. Skupione formacje skalne w postaci wysokich, wapiennych iglic o ciepłych barwach, prezentowały się pięknie na tle wschodzącego słońca.
Następnie udaliśmy się na południe 18 milową (29 km) widokową trasą, która wije się krawędzią wysokiego na 2438 m płaskowyżu (8000 stóp). Na trasie tej znajduje się 13 punktów widokowych, w których z oddali można podziwiać zdumiewające figury skalne o fantazyjnych kształtach niczym ze snu. Przy ostatnim punkcie Rainbow Point przy odrobinie szczęścia i odpowiedniej pogodzie można zobaczyć tęczę tworząca się nad niecką. Niestety tym razem szczęście nam nie dopisało, ale skały o niemalże tęczowych barwach były wystarczająco piękne same w sobie. Tym punktem zakończyliśmy zwiedzanie Bryce Kanion i udaliśmy się na zachód do Parku Zion.
Do malowniczego kanionu Zion dotarliśmy jeszcze za dnia po około 2 godzinach jazdy i smacznym obiadku w przydrożnej restauracji. Wjazd do parku robił piorunujące wrażenia. Wjeżdżaliśmy do bajkowej krainy. Gdy znaleźliśmy się na miejscu od razu rozbiliśmy namiot na bardzo przyjemnym kampingu tzw. South Campinground i ruszyliśmy na pierwsze, ogólne zapoznanie się z parkiem.
Wzdłuż rzeki Virgin, która to wyrzeźbiła głęboki na 800 m wąwóz Zion, biegnie tzw. Zion Canyon Scenic Drive. Trasa ta od marca do października jest zamknięta dla prywatnych samochodów, można się nią poruszać tylko przy użyciu busów zasilanych przez gaz. Busy zatrzymują się przy 8 charakterystycznych punktach parku i kursują z bardzo dużą częstotliwością. Trasa w jedna stronę do najdalszego punktu widokowego trwa ok. 45 minut. W czasie podróży włączone są nagrania na temat parku, więc można nie tylko wpatrywać się w przepiękne krajobrazy, ale także dowiedzieć się czegoś więcej na temat tego niezwykłego miejsca. Szosa przemierza wzdłuż kanionu mijając kolejne piaskowcowe kolosy, które to dominują w krajobrazie Zion. Niezwykłe formy skalne przypominają swoimi kształtami zamki, wieże czy nawet trony. Bez wątpienia otaczało nas tutaj prawdziwe królestwo skalne. Byłam tak zafascynowana widokami, iż wysiadając z busa na jednym z pierwszych punktów, zapomniałam zabrać ze sobą swój statyw fotograficzny. Na szczęście kierowca kolejnego kursu od razu załatwił całą sprawę. Mój statyw czekał na nas w ostatnim punkcie trasy zwanym „Świątynią Sinawavy” (Tample of Sinawavy). Stąd ruszyliśmy ścieżką wzdłuż brzegu rzeki Virgin tzw. Riverside Walk. Otaczała nas baśniowa sceneria: zielone drzewa, błękitna rzeka oraz czerwonawe, niemal pionowe ściany wąwozu. Na samym końcu ścieżki kanion staje się coraz węższy (w niektórych miejscach ma zaledwie 6 m szerokości przy ścianach wznoszących się na 600 m) i rozpoczyna się 26 km (16 mil) szlak The Narrows. My jednak zaplanowaliśmy dwa inne szlaki na kolejny dzień, a w tym momencie musieliśmy zawracać, aby zdążyć na jeden z ostatnich kursujących busów, gdyż było już koło dziewiątej i powoli zapadała noc.
Dzień 7. Park Narodowy Zion
Dziś czekały na nas dwa ciężkie szlaki. Nasz wybór padł na The Subway i Angels Landing. Z samego rana udaliśmy się w kierunku zachodniej części parku do tzw. Left Fork Creek. Tutaj rozpoczyna się szlak Subway podążający wzdłuż strumienia Left Fork. Na pokonanie szlaku trzeba było przeznaczyć od 7 do 9 godzin i przede wszystkim otrzymać specjalne zezwolenie. Najpierw czekało nas niemal pionowe zejście ze skalnego urwiska do dna wąwozu, potem już cały czas szlak prowadził wzdłuż strumienia. Nie był to jednak żaden lekki spacerek, bowiem nie znajdowała się tam żadna ścieżka. Musieliśmy się poruszać po kamieniach o różnych wielkościach i różnych kształtach, momentami brodzić w rzece, przedzierać się przez krzaki i inne kujące rośliny. Była to naprawdę niezła gimnastyka, w której trzeba było wykonywać nie lada akrobacje jak przeskoki, przysiady, a czasem nawet chodzenie na czworaka. Wszystko to bardzo nam odpowiadało, a Piotrek skusił się nawet na małą kąpiel w lodowatej wodzie. Minusem były tylko siniaki i różnego typu zadrapania na powierzchni całego ciała, szczególnie nogach.
Po około 3 godzinach dotarliśmy do celu czyli szczeliny kanionu zwanej Subway. Najpierw pojawił się odcinek, w którym ściany wąwozu formują skalny tunel, od którego to pewnie pochodzi nazwa szlaku. Po przejściu tunelu wąwóz stał się coraz węższy, a w jego dnie uformowane były niezwykle fotogeniczne wodne sadzawki przez które woda przesączała się w formie miniaturowych wodospadów. Skały mieniły się przepięknymi kolorami, szczególnie te w podłożu kanionu. Tunel zakończony był jaskinią po pas wypełnioną szmaragdową wodą. Nic tylko wyciągnąć aparat i fotografować to miejsce, co też uczyniliśmy.
Gdy już nacieszyliśmy się bajkowymi widokami i posililiśmy się co nieco skromnymi kanapkami, trzeba było zawracać. W drodze powrotnej minęliśmy pierwszych, widzianych tego dnia osobników gatunku ludzkiego. Gdy dotarliśmy do początku szlaku czekało nas tylko strome, niezwykle wysokie wspięcie się na skarpę, z której to żeśmy rankiem wyruszyli. O ile zejście nie było straszne, to jednak wyjście okazało się mega męczarnią. Myślałam, że już chyba nie dam rady. Kilka razy stawałam z myślą aby usiąść i tak już pozostać niewiadomo jak długo. Piotrek jednak wspinał się nie marudząc, więc i ja musiałam jakoś za nim nadążyć. Podczas siedmiogodzinnego szlaku 30 ostatnich minut wyczerpało mnie całkowicie.
Głodni jak wilki ruszyliśmy do restauracji. Po ciepłym posiłku, poczuliśmy się jak nowo narodzeni. Od razu udaliśmy się na pole namiotowe, żeby trochę się ogarnąć i uzupełnić zapasy wody. Gotowi na dalsze wspinaczki skierowaliśmy się do przystanku busowego, aby dotrzeć do miejsca, w którym rozpoczyna się szlak Angeles Landing. Aby dostać się do „anielskiego podestu” należy przeznaczyć około 4 godzin. Szlak ten nie jest polecany dla ludzi cierpiących na lęk wysokości, wytyczony jest bowiem w jednym z najwyższych wzniesień w parku sięgającym 1500 ft (460 m). Pierwsze część szlaku okazała się „małym piwem”: betonowa dróżka o niewielkim nachyleniu. Potem zaczęły się schody, w dokładnym znaczeniu tych słów. Bardzo strome, niemal pionowe stopnie biegnące zygzakiem w skalnej ścianie. Później było już coraz stromiej i coraz wyżej, za to widoki coraz piękniejsze. W pewnym momencie trzeba było poruszać się stąpając po wyżebrowanej, nachylonej powierzchni skalnej podtrzymując się tylko łańcuchów. Po jednej stronie ściana, po drugiej przepaść. Dla mnie był to problem, gdyż w jednej ręce trzymałam statyw, z którym nie miałam za bardzo co zrobić. Stało się jasne, że dalsze poruszanie się przy użyciu tylko jednej ręki byłoby lekkim szaleństwem. Rozważałam nawet opcje, aby pozostawić go w jakimś miejscu, z nadzieją, że w drodze powrotnej dalej będzie na mnie czekał. Po chwili udało nam się jednak jakoś go przymocować do mojego plecaka, z tym że przy każdym pochyleniu strasznie mnie uwierał i ocierał plecy. Gdy pokonaliśmy łańcuchowy odcinek i uradowani stanęliśmy na płaskiej przełęczy, okazało się, że to dopiero początek ostrej wspinaczki. Przed nami było jeszcze jakieś 180 metrów niemal pionowego podejścia z łańcuchami. Zmachani usiedliśmy na chwile, aby odpocząć i nacieszyć się niezwykłymi krajobrazami.
Rzeka i przebiegająca wzdłuż niej droga na dnie kanionu wyglądały jak cieniutkie tasiemki, a poruszający się autobus jak maleńka kropeczka. Był to doskonały widok na całą dolinę. Byłam bardzo zmęczona i czułam jak opadają ze mnie wszelkie siły. Wiedziałam, że powodem mojego wyczerpania był nasz poranny, ośmio godzinny szlak do Subway. Gdy ruszyliśmy dalej pojawił się przed nami odcinek o szerokości około jednego metra i długości kilku metrów, który trzeba było pokonać najlepiej nie patrząc w dół. Po obu stronach roztaczała się bowiem otchłań przepaści. Gdy znalazłam się w połowie tego odcinka poczułam nagle paraliżujący mnie strach. Zamarłam i nie umiałam się ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Wiedziałam, że jeśli się nie skupie i nie przezwyciężę tego lęku to będzie już tylko gorzej. Starałam się nie patrzyć w dół i w końcu zrobiłam kolejny krok do przodu, potem jeszcze jeden, noi udało się. Po chwili naszym oczom ukazała się kolejna pionowa ściana i łańcuchy. Na plecach czułam coraz większy ból, który pogłębiał się przy każdym pochyleniu. W pewnym momencie zrozumiałam, że oszukuje samą siebie. Nie byłam w stanie wspinać się dalej. Byłam zbyt zmęczona i ryzykowałam zbyt wiele. Powiedziałam do Piotrka, żeby dalej szedł sam, a ja poczekam na niego w miejscu, gdzie wcześniej się zatrzymaliśmy. Dzieliło nas już tylko 150 metrów najgorszego podejścia. Piotrek jednak zawrócił razem ze mną. Trochę żałuję, że nie zdobyliśmy „anielskiego podestu”, ale cieszę się, że umiałam powiedzieć sobie nie, wtedy kiedy należało. Poza tym, nawet pomimo, że nie udało nam się stanąć na szczycie, to i tak widoki były nie z tego świata. Zion pozostanie w mojej pamięci baśniową krainą, niczym siedziba Bogów, skalne królestwo, w którym chciałoby się zostać na zawsze.
Dzień 8. The Wave, Horseshoe Bend, Kanion Antelope
Następnego dnia z samego rana ruszyliśmy do kolejnego punktu podróży tzw. The Wave. Pod tą nazwą kryje się piaskowcowa formacja skalna, położona w rezerwacie Paria Canyon-Vermilion Cliffs w Arizonie. Jest to niezwykłe miejsce, w którym warstwy skalne, mieniące się kolorami tęczy, są tak zdeformowane i powyginane, iż przypominają swoim wyglądem fale. Niestety nie jest łatwo zobaczyć ten cud natury. Tylko 20 osób dziennie zostaje wpuszczone na szlak do „skalnych fal”, przy czym 10 miejsc można zarezerwować z jakimś rocznym wyprzedzeniem, a pozostałe dziesięć jest losowane każdego ranka. Najważniejsze to zjawić się w kwaterze rezerwatu przed godziną dziewiątą rano, wypełnić formularz, zapamiętać przydzielony numer i modlić się, żeby ten właśnie numer został wylosowany. Jakby tego było mało, to znalezienie samej kwatery nie należy do najłatwiejszych rzeczy. Już przed naszą podróżą spędziliśmy sporo czasu na zlokalizowaniu The Wave na mapie. Z lekkim zdenerwowaniem jechaliśmy do kwatery rezerwatu, nadal nie mając pewności, gdzie właściwie się ona znajduje. Na miejsce dotarliśmy dosłownie w ostatnich minutach przed losowaniem i byliśmy ostatnimi ludźmi wypełniającymi formularz. Co za szczęście, że w ogóle nam się to udało.
Gdy rozejrzałam się dookoła zrozumiałam, że nie będzie łatwo. Wielu ludzi miało tego dnia nadzieję dostać się na szlak, byli wśród nich m.in Niemcy, Francuzi, Anglicy, a także Polacy. W końcu nadeszła chwila prawdy i niestety okazało się, że nie był to nasz szczęśliwy dzień. Pod koniec losowania obsługa rezerwatu zapraszała wszystkich, aby spróbować szczęścia ponownie następnego ranka, co zwiększało szanse, gdyż wtedy dana osoba otrzymywała nie jeden, ale już dwa numery. Tak też postanowiliśmy zrobić, gdyż i tak mieliśmy się zatrzymać w niedalekiej odległości, mianowicie w pobliżu miejscowości Page. Znaleźliśmy pole namiotowe zaraz przy Jeziorze Powella, które pomimo swojego nienaturalnego pochodzenia jest niezwykle malownicze i uważane za jeden z najpiękniejszych sztucznych zbiorników na świecie. W tym rejonie mieliśmy do zobaczenia dwa ważne miejsca: Upper Antelope Canyon i Horseshoe Bend. Najpierw ruszyliśmy do położonego na terenie rezerwatu plemienia Indian Nawaho kanionu Antelope. Po drodze zatrzymaliśmy się na potężnej zaporze Glen Canyon. Postawienie tej zapory w górnym biegu rzeki Kolorado spowodowało zalanie Kanionu Glen i utworzenie sztucznego Jeziora Powella.
Aby dostać się do Kanionu Antelope należy wykupić bilet, w cenę którego wchodzi dowóz na miejsce przez indiańskiego przewodnika oraz określony czas we wnętrzu kanionu. Istnieją dwa rodzaje biletów: regularne i fotograficzne. Bilety fotograficzne są droższe (80$ od osoby) i pozwalają na dłuższe pozostanie w kanionie, tj. około dwóch godzin. W momencie, w którym dotarliśmy do rezerwatu byliśmy jedynymi osobami czekającymi na kurs. Ku naszemu szczęściu potężny Indianin wyjątkowo zgodził się na dwu osobową grupę i załadował nas na swojego równie potężnego jeepa. Ledwo zdążyłam się uchwycić barierek, gdy poczułam mocne szarpnięcie. Sama jazda okazała się nie lada atrakcją, czułam się niemal jak na rollkasterze. Indianin nieźle nacisnął na gaz, chwilami wydawało się, że zaraz wylądujemy w piasku. Po około 10 minutach byliśmy na miejscu. Naszym oczom ukazała się potężna piaskowcowa ściana, w której znajdowała się niewielka (w porównaniu do rozmiarów ściany) szczelina, czyli wejście do wąwozu. Ruszyliśmy za naszym przewodnikiem i po chwili znaleźliśmy się w bajkowej scenerii wnętrza kanionu.
Jest to niezwykle fotograficzne miejsce, głównie dzięki wiązkom światła wpadającym przez skalne szczeliny, które tworzą zjawiskowe słupy świetlne. Oczywiście podstawą jest posiadanie statywu, bez którego byłoby ciężko zrobić poprawne zdjęcie, gdyż ogólnie panuje tu ciemność. Minusami okazały się być zbyt duża liczba ludzi, których ciężko było wyeliminować z kadru, no i ciągła obecność przewodnika, który chodził za nami jak cień. Może niektórym nie przeszkadza czyjś oddech na ramieniu w czasie, gdy człowiek chce skupić się na fotografowaniu, jednak dla nas było to męczące. W końcu postanowiłam oddzielić się od naszej dwuosobowej grupy, wiedząc że przewodnik się nie rozdwoi. Na szczęście Indianin wybrał towarzystwo Piotrka, więc przez chwilę miałam trochę spokoju. Mogłoby się wydawać, że dwie godziny to sporo czasu na to tak naprawdę niewielkie miejsce, jednak czas ten minął w oka mgnieniu. W momencie, w którym człowiek zaczął się tak naprawdę dopiero rozkręcać trzeba było opuścić kanion. Z lekką trwogą wsiadłam z powrotem na jeepa i tym razem przyjęłam bardziej stabilną pozę. Znowu porządnie szarpnęło i nastąpiła powtórka z rozrywki.
Na zachód słońca udaliśmy się do niezwykle malowniczego zakola turkusowej rzeki Kolorado czyli Horseshoe Bend. To przepiękne miejsce można zobaczyć za darmo, wystarczy tylko udać się z miejscowości Page jakieś 4 mile na południe szosą 89. Potem trzeba już tylko pokonać 1,2 km piechotką, aby w końcu stanąć na szczycie kanionu i spojrzeć w dół, gdzie roztacza się zapierający dech w piersiach widok. Popełniliśmy jednak pomyłkę jeśli chodzi o porę dnia. Zachód słońca w tym miejscu nie wyglądał efektownie i stało się dla nas jasne, iż tak samo rzecz się miała ze wschodem słońca. Hosrseshoe Bend musiał więc prezentować się najlepiej w pełnym słońcu, a więc tak pomiędzy 12 a 2 po południu. Postanowiliśmy więc powrócić tu nazajutrz w tych właśnie godzinach.
Dzień 9. Dolina Monumentów, Park Stanowy Goosenecks i Punkt Muley
Następnego dnia rano pełni nadziei udaliśmy się kolejny raz do kwatery Wave. Teraz mięliśmy aż dwie szanse. Znowu losowanie, znowu chwila grozy oraz chwila prawdy. Niestety widać nie było nam pisane, aby znaleźć się na skalistych falach i musieliśmy się z tym pogodzić. No cóż czekało na nas jeszcze sporo innych atrakcji i należało się skupić na nich. Myśleliśmy, aby dostać się do północnej części Wielkiego Kanionu Kolorado, gdyż byliśmy w zasadzie w pobliżu. Miałam dużą ochotę zobaczyć to niesamowite miejsce jeszcze raz, ale po przeanalizowaniu sytuacji okazało się, że moglibyśmy tego dokonać tylko kosztem zrezygnowania z czegoś innego, gdyż czas uciekał. Ruszyliśmy więc po raz drugi do Horseshoe Bend i rzeczywiście turkusowe zakole prezentowało się znacznie lepiej w pełnym słońcu.
Z Horseshoe Bend udaliśmy się do krainy westernów czyli Monument Valley. Byłam podekscytowana, gdyż czułam pewien sentyment do tego miejsca. Nasza pasja podróżowania zaczęła się bowiem od wizyty w Dolinie Monumentów i w Wielkim Kanionie Kolorado. Właściwie Dolinę Monumentów zobaczyliśmy wtedy tylko przelotnie, gdyż znajduję się ona na trasie 163, którą wtedy przemierzaliśmy udając się do Kalifornii. Był to dla nas zupełnie nowy, nigdzie nie spotkany wcześniej krajobraz. Osobiście przeżyłam wtedy pewnego rodzaju szok na widok piaskowcowych kolosów wyrastających z płaskiej powierzchni pustyni. Znałam to miejsce z amerykańskich filmów, szczególnie westernów, ale widzieć coś na filmie a zobaczyć to samo w rzeczywistości to dwie zupełnie różne rzeczy. Wówczas nie mieliśmy czasu, aby wjechać na teren indiańskiego rezerwatu i pojeździć wśród czerwonych gigantów, za to teraz nic nie stało nam na przeszkodzie.
Najpierw jednak udaliśmy się do położonego w pobliżu Stanowego Parku Goosenecks. Znów niesamowite miejsce dostępne zupełnie za darmo. Roztacza się tu widok na kanion rzeki San Juan River, który zgodnie z nazwą ma kształt gęsich szyj. Zakola rzeki wyginają się na kształt długiego, ale bardzo zwartego zygzaka, co robi niesamowite wrażenie. Cudownie byłoby móc spojrzeć na to miejsce z lotu ptaka, aby objąć wzrokiem jak największą jego powierzchnię.
Drugi, równie niezwykły krajobraz roztacza się z tzw. Muley Point. Aby się do niego dostać należy zjechać z szosy 261 w terenową Moqui Dugway, którą łatwo przeoczyć, co przytrafiło się nam samym. Zamiast w nią skręciliśmy w inną, również prymitywną trasę, która doprowadziła nas do nikąd. Obawialiśmy się, że nie dotrzemy do punktu Muley, jednak na szczęście wracając z powrotem dostrzegliśmy wcześniej nie zauważoną Moqui Dugway. Kolejny, zapierający dech w piersiach pustynny krajobraz północnej Arizony i południowej Utah. Na pierwszy plan wysuwa się kanion San Juan, w tle zaś wznoszą się piaskowcowe formacje Doliny Monumentów.
Zbliżał się zachód słońca, więc pospiesznie ruszyliśmy na teren rezerwatu Indian Navajo. Terenową trasę wśród piaskowcowych ostańców można przemierzyć na własna rękę lub z indiańskim przewodnikiem. Co za szczęście, że ma się taki wybór. Byliśmy jednymi z ostatnich wpuszczanych na trasę samochodów, gdyż godziny otwarcia dobiegały końca. Zachodzące słońce nadało monolitom piękne, ceglaste zabarwienie. Niektóre kolosy wyglądały jakby płonęły żywym ogniem. W ciągu dwóch godzin udało nam się pokonać całą pętle, akurat przed zapadnięciem zmroku. Byliśmy bardzo zadowoleni.
Dzień 10. Pomnik Przyrody Kanionu de Chelly
Po nocy spędzonej na przyjemnym, ale nieco drogim i komercyjnym polu namiotowym położonym nieopodal Doliny Monumentów ruszyliśmy na południowy-wschód do Kanionu de Chelly. Dzielił nas odcinek o długości około 160 km, który pokonaliśmy w ciągu 2 godzin. Kanion de Chelly znajduje się na terenie Rezerwatu Indian Nawaho i ma tytuł pomnika przyrody. W piaskowcowych ścianach wąwozu znajdują się ruiny domostw pozostawione przez prehistoryczne plemię Indian Anasazi.
Najpierw ruszyliśmy tzw. North Rim Drive, trasą biegnącą krawędzią Kanionu del Muerto, który stanowi główne odgałęzienie de Chelly. Przy szosie znajdują się cztery punkty, z których widoczne są prehistoryczne domostwa jak na przykład Antelope House czy Mummy Cave. Jednak aby zwiedzić ruiny należy wynająć indiańskiego przewodnika, co raczej nam nie odpowiadało. Na szczęcie jedno miejsce w parku jest dostępne bez przewodnika tzw. White House Ruin.
Aby dostać się do punktu skąd rozpoczyna się szlak do Białego Domu trzeba ruszyć na południowy-wschód tzw. South Rim Drive, drogą biegnącą wzdłuż krawędzi Kanionu de Chelly. Przy trasie tej znajduję się siedem ciekawych punktów m.in. White House Overlook i Spider Rock. Zejście do ruin jest nieco strome i liczy 1,5 km w jedną stronę. Po jakiejś godzinie schodzenia w dół znaleźliśmy się przy korycie Chinle Wash, wzdłuż którego Indianie rozłożyli kramy z piękną biżuterią. Indianie z plemienia Nawaho nadal uprawiają ziemie w dnie kanionu, a co po niektórzy mieszkają na terenie parku. Niektóre kamienie były niezwykle drogie, inne po przystępnej cenie. Nie mogłam się oprzeć i ostatecznie skusiłam się na kolczyki i naszyjnik. Ruiny Białego Domu znajdowały się po drugiej stronie koryta i niestety ogrodzone były siatką. Piotrek ruszył na znajdujące się nieopodal wzniesienie, aby zrobić lepsze zdjęcia, ja zaś usiadłam w cieniu drzew, żeby trochę odpocząć, gdyż słonce niemiłosiernie prażyło. Przypatrywałam się ruinom, z których część położona była na powierzchni gruntu a część wysoko w niszy skalnej. Ponoć Indianie budowali swe domostwa wysoko ponad poziomem dna kanionu, aby schronić się przed ewentualnymi wrogami i powodziami.
Droga powrotna, tym razem pod górkę, była nieco cięższa i gdy znaleźliśmy się na parkingu było już po siódmej. Na zachód słońca dotarliśmy do punktu Spider Rock, który okazał się być niezwykle widowiskowy. Z dna kanionu „wyrasta” cienki i wysoki na ok. 240 m piaskowcowy monolit, niczym osamotniony drapacz chmur. Według indiańskiej legendy szczyt piaskowcowego wieżowca zamieszkiwany był przez tzw. Spider Women, bóstwo posiadające nadprzyrodzone zdolności. Bogini zabierała nieposłuszne dzieci na szczyt Spider Rock, gdzie miały być one zjedzone przez krążące sępy. Dlatego też szczyt skalnego tworu jest biały, gdyż zalegają na nim kości niesfornych dzieciaków. Historia niczym z horroru, ale przynajmniej częściowo tłumaczy pochodzenia nazwy monolitu. Słońce powoli znikało z horyzontu, a przed nami szykowała się długa droga do Parku Narodowego Mesa Verde, gdzie czekały na nas kolejne indiańskie osiedla.
Park Narodowy Mesa Verde położony jest w południowo-zachodniej części stanu Kolorado, jakieś 65 km od słynnego „four corners”, to jest jedynego miejsca w USA, gdzie stykają się ze sobą rogi czterech stanów (Arizona, Utah, Colorado i New Mexico). Gdy przejeżdżaliśmy przez popularny punkt była już późna noc, a chcieliśmy dojechać jak najbliżej parku. Byliśmy bardzo zmęczeni i zdecydowaliśmy, że przyszedł czas na pierwszy nocleg w motelu. Przyjemnie było zażyć trochę luksusu – prysznic, miękkie łóżeczko, pościel.
Dzień 11. Park Narodowy Mesa Verde i Park Narodowy Wielkich Wydm Piaszczystych
Z samego rana pełni energii ruszyliśmy do Mesa Verde na terenie którego Indianie z plemienia Anasazi pozostawili swoje osiedla mieszkaniowe. To prehistoryczne indiańskie plemie zamieszkiwało region „four corners” niemal 1400 lat temu. Wśród licznych zabytków znajdujących się na terenie parku zdecydowaliśmy się zobaczyć dwa: najlepiej zachowane ruiny to jest Spruce Tree House oraz słynny Cliff Palace. Do pierwszego z nich prowadzi 1 km szlak, który można pokonać samemu, bez udziału przewodnika. Natomiast, aby zejść do Cliff Palace musieliśmy zapisać się na specjalną wycieczkę z przewodnikiem i zapłacić jakieś kilka dolarów od osoby. Przewodniczka opowiadała historię na temat sposobu życia Indian Anasazi tak, iż można było sobie niemal wyobrazić jak Cliff Palace odżywa na nowo. Z zaciekawieniem zaglądnęliśmy do wnętrza co poniektórych domków, jednak dłuższe obcowanie w klifowym pałacu nie było możliwe. Wycieczka cały czas poruszała się naprzód, gdyż kolejna grupa szykowała się do wejścia na teren mieszkania.
Z Mesa Verde ruszyliśmy na wschód do Parku Narodowego Great Sand Dunes na terenie którego występują najwyższe wydmy w Ameryce Północnej. Po około 6 godzinach dotarliśmy do celu na praktycznie pustym baku. Na szczęście przy wjeździe do parku ukazała się nam wiekowa stacja benzynowa, która dalej funkcjonowała bez zarzutu. Byliśmy pod wrażeniem otaczającego krajobrazu: po wschodniej stronie rozciągało się pasmo górskie Sangre de Cristo z ośnieżonymi szczytami, po zachodniej zaś potężne wydmy. Było około szóstej wieczór więc spakowaliśmy sprzęt fotograficzny i wodę po czym ruszyliśmy na piaszczyste wzniesienia. Najpierw musieliśmy przedostać się na drugą stronę tzw. Medano Creek, który to oddziela górski łańcuch od morza wydm. Woda sięgała gdzieś na wysokość łydek i była bardzo zimna. Potem rozpoczęła się powolna wspinaczka po wydmach. Wiał przeraźliwy wiatr, ciepły, ale bardzo mocny. Piasek dostawał się wszędzie. Mieliśmy go pełno w ustach, oczach i uszach. Kierowaliśmy się w stronę tzw. High Dune, która pomimo swojej nazwy nie jest najwyższą wydmą, jednak sprawia takie wrażenie, gdy patrzy się na wydmowy krajobraz z głównej drogi w parku. High Dunes ma 198 m wysokości (650 ft), zaś najwyższa wydma tzw. Star Dune 229 m (750 ft). W pewnym momencie Piotrek chciał zrobić sobie skrót i zamiast iść po grzbiecie jednej z wydm ruszył jej środkiem, co okazało się być dużą pomyłką. Piasek na grzbietach jest bardziej twardy, co ułatwia chodzenie, zaś po środku wydmy człowiek zapada się niemal po kolana przy każdym stawianym kroku. Po około godzinie żmudnego, powolnego poruszania się dotarliśmy na szczyt. Oprócz nas były tam tylko trzy osoby, które właśnie przymierzały się do zejścia. Zachód słońca był przepiękny, ale ciężko było zrobić zdjęcie, gdyż mocny wiatr poruszał statywem na wszystkie strony.
Robiło się coraz ciemniej i zostaliśmy ostatnimi ludźmi na wydmie. Zaczęłam się trochę denerwować i powiedziałam do Piotrka, że czas schodzić. On jednak wcale się nie przejmował i nigdzie mu się nie spieszyło. Stwierdziłam więc że schodzę sama. Przed przyjazdem do parku czytałam, iż na wydmach trzeba być bardzo ostrożnym jeśli chodzi o orientacje w terenie, gdyż bardzo łatwo jest się zgubić. Schodząc w dół zastanawiałam się jak trafimy do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód. Widziałam kilka świateł z oddali, więc szłam w ich kierunku. Gdy byłam gdzieś w połowie drogi postanowiłam usiąść i poczekać na Piotrka. Co za szczęście, że tak uczyniłam. Wypatrywałam go z oddali, ale nie widziałam nic tylko potężne piaszczyste morze. W końcu na horyzoncie pojawiła się maleńka czarna kropeczka. Wiedziałam, że ta kropeczka to Piotrek, gdyż był on ostatnią osobą na wydmach. Cierpliwie czekałam aż czarny punkcik się powiększy i przeistoczy w ludzką postać. Ja również dla Piotrka byłam takim czarnym punkcikiem, więc oboje widzieliśmy się nawzajem, pomimo tak dużej odległości. Był na mnie trochę zły, że poszłam sama, na szczęcie byliśmy już razem i razem zaczęliśmy się głowić, w którym kierunku iść dalej. Dotarliśmy do Medano Creek, przedostaliśmy się na jego druga stronę i znaleźliśmy się koło jakiegoś budynku, w którym mieściły się łazienki. Nie było to jednak miejsce, z którego żeśmy wcześniej ruszyli. Panowała już ciemność i zaczęliśmy się trochę denerwować. Asfaltową ścieżką udaliśmy w kierunku północnym i po przejściu kilkudziesięciu metrów rozpoznaliśmy parking, na którym zostawiliśmy nasz samochód.
Chcieliśmy przenocować gdzieś na dziko więc skierowaliśmy się na prymitywną drogę Medano Pass dostępna tylko dla samochodu z napędem na 4 koła. Po przejechaniu kilku mil zaparkowaliśmy auto nieopodal wydm i stwierdziliśmy że przenocujemy w samochodzie. Byliśmy wykończeni wieczorną wspinaczką, tak że nawet nie wiem kiedy zasnęliśmy.
Dzień 12. Park Narodowy Wielkich Wydm Piaszczystych
Rano ruszyliśmy dalej na północ po piaszczystej Medano Pass ciągnącej się wzdłuż pasma wydm. Chcieliśmy dotrzeć do przełęczy Music Pass w górach Sangre de Cristo. W miarę poruszania się na przód piasek stawał się bardziej sypki i było go coraz więcej, tak iż w pewnym momencie ugrzęźliśmy na dobre. Oczywiście byliśmy kompletnie sami i trzeba było sobie jakoś radzić. Piotrek próbował wypchnąć Jeepa, gdy ja byłam za kierownicą, jednak na marne. Przy każdej próbie, samochód boksował i jeszcze bardziej się pogrążał. Znowu nastały chwilę grozy, ale w końcu Piotrek wpadł na pomysł podłożenia pod koła kawałków drewna, co wybawiło nas z opałów. Postanowiliśmy zawrócić, gdyż na takie trasy lepiej wybierać się na dwa samochody.
Po dojeździe do bardziej cywilizowanej części parku Piotrek ponownie ruszył na wydmy, by złapać ostatnie, ciepłe światło wschodzącego słońca. Ja chciałam się najpierw trochę ogarnąć i ruszyłam w przeciwnym kierunku, mianowicie w poszukiwaniu łazienek. Po porannej toalecie i śniadaniu udałam się za Piotrkiem. Tym razem już na spokojne przemierzaliśmy wydmy, ciesząc się piękną pogodą i niezwykłymi krajobrazami. Wylegując się w piasku snuliśmy dalsze plany podróży. Nadal chcieliśmy dostać się do przełęczy Music Pass, tym razem od drugiej strony, co zmusiło nas do zrobienia olbrzymiego objazdu na około parku. Pasmo Górskie Sangre de Cristo to wąski łańcuch w Górach Skalistych, które przecinają leśne, nieutwardzone drogi, możliwe do pokonania jedynie przez pojazdy 4WD. Jedna z takich dróg miała zaprowadzić nas do Music Pass. Jazda pomiędzy drzewami, po wielkich kamolach i dziurskach, trasą pnącą się stromo pod górę, była dla nas nowym, ciekawym doświadczeniem. Przyznam, że miałam lekkiego nerwa, ale Piotrek wydawał się być wyluzowany. Osobiście nie mogłabym prowadzić samochodu w takich warunkach, to całkowicie nie dla mnie. Na szczęście Piotrek był w swoim żywiole. Byliśmy już bardzo blisko, jednak w pewnym momencie droga stała się nieprzejezdna. Przyczyną były zaspy śnieżne, który stopniowo pokrywały coraz większą szerokość drogi. Trzeba było zawracać. Byliśmy lekko zawiedzeni, bo z przełęczy Music Pass roztaczały się naprawdę piękne, górskie widoki, które musieliśmy sobie odpuścić z powodu śniegu. No cóż nastał czas naszego ostatniego punktu podróży Parku Narodowego Gór Skalistych.
Naszym planem było przejechanie słynnej Drogi Szlakowego Grzbietu oraz przemierzenie jednego, górskiego szlaku. Późną nocą znaleźliśmy się w miejscowości Grand Lake leżącej przy zachodnim wjeździe do parku. Zdecydowaliśmy się na noc w motelu. Weszliśmy do pierwszego lepszego, który okazał się być prowadzony przez Polaków, na dodatek Górali. Ceny były jednak wygórowane, więc szukaliśmy dalej. W końcu znaleźliśmy coś po w miarę przystępnej cenie.
Dzień 13. Park Narodowy Gór Skalistych
Następnego dnia po śniadaniu w miejscowej kafejce ruszyliśmy w drogę. Trzeba było tutaj zapomnieć o ciepełku i ubrać się raczej zimowo. W końcu znajdowaliśmy się w górskim, zimnym Kolorado. Droga Szlakowego Grzbietu (Trail Ridge Road) jest najwyższą, nieprzerwaną drogą w całych Stanach Zjednoczonych, sięgając w niektórych miejscach wysokości 3 713 m n.p.m. (12 183 stóp). W miarę przemieszczania się wyżej robiło się coraz zimniej. Raz na jakiś czas zatrzymywaliśmy się na poboczach, z których roztaczały się piękne widoki na górskie szczyty. Czuliśmy się tutaj jak w Polsce w naszych Tatrach. Zrobiliśmy sobie przystanek przy Alpine Visitor Center, gdzie panowała śnieżna zawieja, a potężne połacie śniegu miały wysokość jakichś dwóch metrów.
Gdy zaczęliśmy zjeżdżać niżej zrobiło się nieco cieplej. Spędziliśmy trochę czasu w parku Horseshoe, z którego rozpoczyna się 11 milowa, terenowa szosa Old Fail River Road, najstarsza droga w Górach Skalistych. Niestety była zamknięta ze względu na zalegający na niej śnieg. Z Horseshoe ruszyliśmy na północ drogą 36 tzw. Bear Lake Road, przy której napotkaliśmy stado jeleni, które zupełnie bez strachu pasło się na poboczu. Niektóre przekraczały jezdnie, tak że trzeba było zatrzymać samochód i pozwolić czteronożnym pieszym przedostać się na drugą stronę. Podeszłam naprawdę blisko, aby uwiecznić niektóre osobniki na zdjęciu.
Trasa 36 kończy się przy jeziorze Bear Lake, z tego też punktu rozpoczyna się kilka szlaków. Zdecydowaliśmy się na 1,6 km szlak do jeziora Dream Lake, być może ze względu na pięknie brzmiącą nazwę. Trasa okazała się bardzo przyjemna. Miło było znaleźć się w górskim świecie, który różnił się tak bardzo od tego wszystkiego co zobaczyliśmy wcześniej.
Gdy dotarliśmy do Dream Lake, rzeczywiście okazało się być niczym jak ze snu. Z nostalgią wpatrywaliśmy się w tafle jeziora, jednak oboje byliśmy nieco przybici. Było jasne, że nasza podróż dobiegała końca. Wyśnione Jezioro było naszym ostatnim punktem, po którym czekał nas powrót do rzeczywistości.
W drodze powrotnej zastanawialiśmy się nad naszymi ulubionymi miejscami z tej podróży. Ciężko było się zdecydować. Ostatecznie mój wybór to Zion, Capitol Reef i Great Sand Dunes, zaś Piotrka Zion, Capitol Reef i Canyonlands, czyli właściwie podobnie. Byliśmy pod wrażeniem tego wszystkiego co zobaczyliśmy w przeciągu ostatnich kilkunastu dni. Chyba oboje potrzebowaliśmy czasu, żeby trochę ochłonąć. W naszych głowach niczym w kalejdoskopie przewijały się niezwykłe krajobrazy: czarna otchłań Kanionu Gunnisson, skalne łuki i katedry, fantazyjne meandry rzeczne, kolorowe labirynty kanionów, skalny amfiteatr skąpany w świetle wschodzącego słońca, piaskowcowe „wieżowce” Doliny Monumentów, prehistoryczne indiańskie ruiny Mesa Verde, morze wydm, majestatyczne góry i lustrzana tafla Jeziora Dream Lake. Jedna podróż, tysiące wrażeń i wspomnienia, które pozostaną na zawsze.