Auto-podróże
Wyspy Apostolskie
Długość trasy: 957 mil (1540 km)
Start: 22 maj 2009
Czas trwania: 3 dni
Samochód: Jeep Patriot 2008
Zbliżał się majowy weekend związany ze świętem Memorila Day. Zapowiadały się więc trzy dni wolnego, które chcieliśmy wykorzystać jak najlepiej. Zaczęliśmy przeglądać mapę Stanów, w celu znalezienia czegoś interesującego w promieniu do 800 km od Chicago. Mój wybór od razu padł na Apostle Islands, archipelag 21 wysp położonych na Jeziorze Górnym (Superior Lake), na samej północy stanu Wisconsin. Już od dawna chciałam tam pojechać i w końcu nadarzyła się ku temu idealna okazja. Pomysł już był, teraz należało tylko zrobić ogólny plan, a potem doszlifować wszystkie szczegóły. Musieliśmy zdecydować się na jedną wyspę, na której mielibyśmy spędzić dwa dni. Nasz wybór padł na Wyspę Dębową (Oak Island), czyli najbardziej górzystą z pośród wszystkich Apostolskich Wysp. Udało nam się zarezerwować pole namiotowe oraz znaleźć prywatną osobę, która miała nas tam przetransportować. Był nim Kapitan John, z którym umówiliśmy się na sobotę, w porcie w Bayfield o godzinie 15.
Była to nasza druga podróż, w którą nie wyruszyliśmy sami. Ponieważ miała to być krótsza wyprawa, postanowiliśmy zabrać mojego tatę oraz naszych znajomych - młode małżeństwo z 10-letnim synem Oliwerem.
Dzień 1.
Wyruszyliśmy w piątek około 22, gdyż chcieliśmy dotrzeć do Bayfield z samego rana, aby mieć jeszcze trochę czasu na zwiedzanie samego lądu. Podróż minęła szybko i bez zakłóceń, także około 7 rano dotarliśmy do celu. Znaleźliśmy stół piknikowy przy samym Jeziorze Górnym, niedaleko od portu. Tam też skonsumowaliśmy śniadanie, wpatrując się w stojące obok łódki i niebieską taflę najzimniejszego, najczystszego i największego jeziora w kompleksie pięciu Wielkich Jezior Ameryki Północnej. Dla nas jezioro to miało także wartość sentymentalną, gdyż właśnie nad jego brzegiem zaręczyliśmy się dokładnie trzy lata wcześniej.
Zapowiadała się przyjemna pogoda, wbrew sprawdzonym przed wyjazdem prognozom, które wróżyły chłodne dni, a nawet deszcze. Pomimo praktycznie nieprzespanej nocy, nikt nie wyglądał na zmęczonego i wszystkim dopisywał dobry humor. Po śniadaniu ruszyliśmy do Visitor Center, aby odebrać nasze pozwolenie na nocowanie na wyspie i zasięgnąć nieco informacji m.in. gdzie moglibyśmy zostawić nasze samochody. W pierwszej kolejności udzielono nam wskazówek jak zachowywać się w przypadku spotkania z niedźwiedziami, które to zamieszkiwały Apostolskie Wyspy. Należało więc zrobić wszystko, aby wyglądać na większego i wyższego od czarnego włochacza. W tym celu można było np. podnieść ręce i wydawać głośne dźwięki, czy też siąść jeden drugiemu na barana, zwiększając tym samym swoją wysokość. Z ciekawością zapytałam ile niedźwiadków zamieszkuję wyspę, słysząc w odpowiedzi, że trzy lub cztery. Przyznam, iż poczułam się o niebo spokojniejsza, gdyż zdążyłam już sobie wyobrazić całą armię miśków okupującą dębowy las. Później przeczytałam w broszurze, że niedźwiadki są doskonałymi pływakami i przepływają z wyspy na wyspę. Ciężko więc stwierdzić, ile z nich zdecydowało się spędzić majowy weekend na tej samej wyspie co my. W każdym razie temat niedźwiadków był jednym z głównych w czasie całej podróży. Wymyślaliśmy przeróżne, śmieszne historię i anegdotki na ich temat, a śmiechom nie było końca. Wyjaśniła się też sprawa z samochodami, mogliśmy je zaparkować w mieście, zupełnie za darmo, niczym się nie martwiąc, gdyż była to ponoć miejscowość spokojna i bezpieczna.
Zbliżała się 8 rano, więc mieliśmy przed sobą jakieś sześć godzin, które mogliśmy przeznaczyć na zwiedzanie. Wzdłuż lądu, kierując się na północ, ciągnął się Rezerwat Indian Red Cliff. Naszym planem było znaleźć jakąś drogę, którą moglibyśmy przejechać przez zalesione tereny rezerwatu i dotrzeć do miejsca, gdzie ląd styka się z jeziorem. Wyobrażaliśmy sobie, iż znajdują się tam czerwone, wysokie klify, z których roztacza się piękny widok na Apostolskie Wyspy i Wielki Jezioro. W końcu spostrzegliśmy prymitywną drogę, która jednak okazała się zbyt wyboista i nierówna jak na możliwości samochodu naszych znajomych Mazdy 6. Piotrek złapał jednak bakcyla terenowej jazdy i ani myślał zawracać. Posadziłam więc Oliwera na moim miejscu, a sama zdecydowałam się na mały spacerek razem z Dagmara i Radkiem. Tylko się zakurzyło i Jeep zniknął nam z oczu na kolejnym zakręcie, a my podreptaliśmy za nim. Po około pół godzinie wędrowania nadal widzieliśmy przed sobą tylko las, który wydawał się nie mieć końca. Wkrótce spostrzegliśmy nadjeżdżającego z naprzeciwka Jeepa. Okazało się, że droga urywa się w pewnym miejscu, z którego nadal nie widać jeziora. Ponieważ nie mieliśmy zbyt dużej ochoty wracać piechotą, wszyscy jakimś cudem załadowaliśmy się do auta. Trzy osoby z przodu i trzy z tyłu, noi cała sterta bagaży. Ściśnięci jak sardynki, ruszyliśmy przed siebie podskakując na kolejnych wertepach. Co niektórzy poobijali sobie głowy, ale było wesoło.
Po jakimś czasie dalszego podróżowania w kierunku północnym znaleźliśmy kolejną, boczną drogę. Nie była ona asfaltowa, jednak znacznie bardziej wyrównana, tak że dało się ją pokonać zwykłym samochodem. Droga ta doprowadziła nas do miejsca, z którego rozpoczynał się tajemniczy szlak. Na podmokłej polanie położone były deseczki, po których ruszyliśmy naprzód. Trzeba było patrzeć pod nogi, chwila nieuwagi mogła skończyć się lądowaniem w bagienku. Szlak zaprowadził nas do romantycznej, piaszczystej plaży i upragnionego widoku jeziora. Wsiadając do samochodów, okazało się, iż na szlaku zostaliśmy zaatakowani przez kleszcze. Męska część naszej grupy znalazła kilka okazów, z których niektóre wbijały się już w skórę. Wszyscy zaczęliśmy oglądać się dokładnie z każdej możliwej strony. Byliśmy zupełnie zaskoczeni.
Naszym kolejnym punktem postoju był tzw. Point Deture. Stromymi schodkami zeszliśmy na teren, tym razem, skalistej linii brzegowej. W czasie gdy cała nasza piątka beztrosko pozowała do zdjęć, tylko mój tata zdecydował się zostać przy samochodzie w dalszym poszukiwaniu kleszczy. Zupełnie zapomnieliśmy o wcześniejszym ataku, jednak nie na długo. Wracając na parking niektórzy z nas znaleźli kolejne okazy na swoich ciuchach. Tylko ja i Dagmara pozostałyśmy jak dotąd nie zaatakowane.
Przy kolejnym punkcie zwanym Little Sand Bay, postanowiłyśmy udać się na wywody do Centrum Turystycznego. Nie mogłam uwierzyć, że cały otaczający nas las mógł być zainfekowany tym uciążliwym i w dodatku roznoszącym choroby robactwem. Niestety nie udzielono nam żadnych pocieszających informacji. Rzeczywiście na terenie parku znajdowały się kleszcze, z których jednak nie wszystkie roznosiły choroby. Zapytana kobieta udzieliła nam rad typu jak wyciągnąć kleszcza, jakie mogą być objawy przeniesionej przez niego choroby, jakie środki moglibyśmy kupić w celu ochrony. No cóż trzeba było być czujnym. Przekazaliśmy męskiej części grupy nieciekawe wieści, po czym po spacerowaliśmy po plaży i po znajdującym się na niej drewnianym molo. Następnie udaliśmy się do ostatniego punktu tzw. Meyers Beach. Rozpoczynał się tu 5 km szlak do wyrzeźbionych w klifach jaskiń. Nie mieliśmy jednak wystarczająco czasu, żeby go pokonać, więc skierowaliśmy się z powrotem do Bayfield.
Najpierw udaliśmy się do typowo amerykańskiej restauracji na ciepły obiadek. Czekając na realizację zamówienia Oliwer znalazł na swoich spodniach kolejnego intruza. Głośno wyraził swoje oburzenie, stwierdzając m.in. iż robactwo to w ogóle nie powinno mieć prawa istnieć. Siedząca nieopodal nas para amerykanów z uśmiechem zapytała czy chodzi o kleszcze i czy pochodzimy z Polski. Zaintrygowała mnie ich obojętność i brak entuzjazmu na sam dźwięk słowa kleszcz, jakby było to dla nich coś zupełnie normalnego i niegroźnego. Może ludzi mieszkający tu przywykli już do tych insektów, które być może wcale nie były aż takie niebezpieczne?
Po obiedzie zaatakowaliśmy sklep spożywczy, gdzie zaopatrzyliśmy się m. in. w środki przeciw kleszczom oraz zapasy wody. Mieliśmy jeszcze trochę czasu na szybki prysznic, który znaleźliśmy na terenie publicznego basenu. Po kąpieli znalazłam pierwszego kleszcza, który zdążył się już wbić do mojej skóry na stopie. Dagmara od razu przystąpiła do „operacji” i wyciągnęła intruza, po czym porządnie spryskałyśmy się kupionymi środkami. Muszę przyznać, że dopiero kiedy sama padłam ofiarą tego robactwa, poczułam prawdziwą złość. Po raz pierwszy przeszedł mnie strach, że głupie kleszcze mogą zepsuć mi tak dobrze zapowiadającą się wyprawę.
Zbliżała się trzecia godzina, więc pośpiesznie ruszyliśmy do portu, gdzie czekał już na nas Kapitan John. Środek transportu, którym mieliśmy być przewiezieni na wyspę, okazał się być niedużą łodzią pontonową. Byliśmy pełni obaw czy w ogóle się załadujemy z naszymi bagażami. Kapitan John wybadał sytuację i stwierdził, że spróbujemy, no i udało się. W czasie, gdy Piotrek i Radek parkowali samochody, wdałam się w małą pogawędkę z kapitanem m.in. na temat kleszczy. Dowiedziałam się, że istnieją ich dwa rodzaje, mianowicie małe, które są bardziej niebezpieczne i duże, które to cały czas nas atakowały. Te drugie lubiły ponoć przebywać w trawie i w większości przypadków były niegroźne. Miało być ich także znacznie mniej na Dębowej Wyspie, gdyż nie było tam zbyt wiele trawiastych terenów. W końcu jakieś pozytywne wiadomości. Od tego momentu kleszcze przestały dla mnie istnieć, po prostu wyrzuciłam je ze swojej głowy.
Wkrótce łódź została odpalona i ruszyliśmy w kierunku naszego celu. Sama przejażdżka okazała się być nie lada atrakcją. Duża prędkość, mocny wiatr i kołysanie na wszystkie strony. Oj było naprawdę zimno i wietrznie. Po około 40 minutach dobiliśmy do brzegu, to jest drewnianego mola, przy którym mieściło się pole namiotowe nr 2, czyli nasze lokum. Kapitan miał przypłynąć po nas w poniedziałek o godzinie 11, no chyba, że nastąpiłyby bardzo złe warunki pogodowe, wówczas nasz pobyt by się niespodziewanie wydłużył. Życzył nam powodzenia i popłynął w siną dal, a my ruszyliśmy w las.
Pole namiotowe znajdowało się na niewielkim wzniesieniu, więc musieliśmy zrobić kilka rundek, aby przenieść wszystkie nasze toboły. Był to oczywiście prymitywny kemping ale i tak nie najprymitywniejszy, gdyż posiadał najzwyklejszą, drewnianą ubikację. Na niektórych polach namiotowych na wyspach, w razie „potrzeby” trzeba iść po prostu w las, a potem zakopać swoje „pozostałości”.
Nie czekając długo zabraliśmy się za rozbijanie namiotów. Jak się okazało mój tata był w posiadaniu największego, więc wszystkie toboły zostały tam ulokowane. Stał się on namiotem przechodnim, przez który przewijali się wszyscy i który pełnił wiele funkcji m.in. służył za przebieralnie, gdyż był dość wysoki. Gdy wszystko było już rozpakowane, daliśmy hasło, aby ruszyć 5 km szlakiem do punktu widokowego Overlook. Nie każdy był pewny czy ma na to siłę i ochotę, ale ostatecznie zdecydowali się wszyscy.
Wyposażeni w latarki ruszyliśmy przed siebie. Początek był nieco ciężkawy, gdyż szliśmy pod górkę, aż do zbliżenia się do najwyższego punktu na wyspie, położonego na wysokości 330 m n.p.m. Potem już praktycznie cały czas poruszaliśmy się po w miarę płaskim terenie, aż naszym oczom ukazało się prześwitujące zza drzew jezioro. Overlook nie okazał się tym, co sobie wyobrażaliśmy. Nie była to otwarta przestrzeń na szczycie wysokiego klifu, ale po prostu zalesiony koniec lądu, właściwie podobny do tego, gdzie znajdowało się nasze pole namiotowe, tylko, że położony na większej wysokości. Roztaczał się tu widok na kilka wysp oraz popularny punkt zwany Hole in the Wall, czyli skalne okno wyrzeźbione w ścianie klifu.
Piotrek zdecydował się poczekać na zachód słońca. Nasi towarzysze nie czuli takiej potrzeby i zamierzali wracać z powrotem, Ja nie byłam do końca zdecydowana co chcę zrobić. Oczywiście nic nie ciągnęło mnie na nasze pole namiotowe i bardzo chciałam zobaczyć zachód słońca. Miałam tylko jedną obawę. Wiedziałam, że nie będziemy w stanie wrócić przed zapadnięciem nocy i bałam się, że zgubimy się w lesie. Piotrek nalegał, żebym wracała z innymi, jednak tak naprawdę postawił mnie w sytuacji, z której każde rozwiązanie nie było dla mnie satysfakcjonujące. Ostatecznie wykluczyłam powrót, gdyż czekanie na niego na polu namiotowym, w strachu, czy w ogóle do niego dotrze, byłoby znacznie gorsze niż pozostanie tutaj i co za tym idzie nocna przeprawa przez las. Upewniłam się tylko, czy nasze latarki działają i uzbroiłam się w cierpliwość.
Zachód słońca wypełnił krajobraz pięknymi, ciepłymi barwami, szkoda tylko, że niebo było całkowicie bezchmurne. Gdy słońce znikło z horyzontu, pośpiesznie ruszyliśmy w drogę. Narzuciłam mega tempo, naiwnie łudząc się, że zdążymy uciec przed nocą. Niestety, po jakichś 20 minutach zapanował mrok, a zaraz potem ciemność. Trzeba było zwolnić i być niezwykle uważnym, aby nie zboczyć ze szlaku. Przyznam, że byłam zła i zadawałam sobie pytanie, dlaczego zawsze musimy mieć takie przygody i tracić tyle nerwów? Czy nie mogliśmy choć raz się bez tego obejść? Kilka razy przystawałam, bo wydawało mi się, że widzę ciemną postać czarnego niedźwiadka. Były to jednak tylko krótkie pnie drzew. Tak naprawdę strach przed zgubieniem się w lesie był w moim przypadku znacznie większy, od strachu przed spotkaniem z niedźwiedziem. Zastanawiałam się, co będzie jeśli zbłądzimy i będziemy musieli spędzić noc w tym dzikim, obcym miejscu. Na dodatek była to noc naprawdę chłodna. W końcu dotarło do mnie, że nie powinnam myśleć zbyt wiele, bo tak naprawdę strach ma taką moc jaką sami mu nadamy. Aby się uspokoić powtarzałam w myślach modlitwę i już po chwili poczułam się znacznie lepiej.
Gdy uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy już blisko, zboczyliśmy z leśnej ścieżki. Byliśmy o krok od katastrofy, ale na szczęście, udało nam się odnaleźć zgubiony szlak. Po prostu nie zauważyliśmy, że w pewnym momencie skręcił dość gwałtowanie. Po chwili usłyszeliśmy odgłosy dobiegające ze znajdującego się nieopodal naszego pola namiotowego kempingu nr 3. Byliśmy bezpieczni i niezwykle szczęśliwi. Zaraz potem dostrzegliśmy ognisko i naszych towarzyszy, którzy ucieszyli się na nasz widok. Marzyliśmy już tylko o kiełbasce z grilla i śnie, w końcu mieliśmy za sobą nieprzespaną noc i intensywne przeżycia. Wystarczająco jak na jeden dzień.
Dzień 2.
Drugiego dnia, zaraz po śniadaniu, zaczęliśmy się szykować do wyprawy pontonem wzdłuż brzegu wyspy, której długość linii brzegowej wynosiła około 20 km. Jej opłynięcie zajęłoby nam pewnie cały długi dzień i byłoby bardzo męczące. Ruszyliśmy w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, mając nadzieję, że przynajmniej uda nam się dopłynąć do widzianej wczorajszego dnia z punktu Overlook Hole in The Wall. Była godzina 10 rano, kiedy opuściliśmy pole namiotowe i naszych towarzyszy.
Dzień był słoneczny, ale na odsłoniętej powierzchni jeziora wiał mroźny wiatr. Dodatkowo każdy ruch wioseł powodował, iż lodowata woda wlewała się do wnętrza pontonu. Na początku przyjęłam pozycję leżąco - klęczącą i w tej oto pozycji machałam wiosłami przez niespełna trzy godziny. Kiedy wiosłowałam, nie było mi zimno, ale gdy tylko przestałam, żeby trochę odpocząć, wydawało mi się, że zamarznę. Wolałam więc wrócić do wiosłowania, gdyż mając do wyboru zimno lub zmęczenie, wolałam zdecydowanie to drugie.
Ląd wzdłuż linii brzegowej był przeważnie zalesiony i znajdował się na dość sporej wysokości w stosunku do powierzchni jeziora. Gdzieniegdzie pojawiały się niewielkie skrawki plaży. Piaszczyste skarpy osiągnęły jeszcze większą wysokość, gdy zbliżyliśmy się do punktu widokowego Overlook. Wtedy też na szczycie jednego z klifów dostrzegłam czarnego niedźwiadka, który siedział sobie wygodnie pod drzewem i wpatrywał się w jezioro oraz znajdujące się na nim wyspy. Być może zastanawiał się, na którą z nich przepłynąć lub może tylko podziwiał piękny krajobraz. Byliśmy szczęśliwi i podekscytowani, że udało nam się spotkać jednego ze słynnych mieszkańców Apostolskich Wysp. Chyba była to nagroda, którą otrzymaliśmy za cały trud naszego wiosłowania.
Podpłynęliśmy do brzegu i staraliśmy się zrobić kilka zdjęć miśkowi, któremu jednak nasza obecność nie do końca odpowiadała. No cóż, zakłóciliśmy jego spokój, więc po kilku minutach wstał i powędrował w las. Zrobiliśmy sobie krótka przerwę w tym miejscu i podjęliśmy decyzję, aby dopłynąć do skalnego okna, gdyż byliśmy już blisko. Po około 40 minutach dotarliśmy na miejscu. Wdrapanie się do wnętrza łuku nie należało do najprostszych rzeczy, gdyż potężne bloki skalne były ostre i wysokie. Znajdowaliśmy się też w cieniu, więc po kilku minutach zaczęliśmy drżeć z zimna. Trzeba było uciekać do słońca, w innym wypadku chyba byśmy zamarzli. Ruszyliśmy więc z powrotem, zatrzymując się na piaszczystej plaży przy polu namiotowym nr 6. Był to uroczy kemping, położony na zielonej łące, wśród białych drzew, kilka kroków od plaży. Szkoda, że nie widzieliśmy jak wyglądają poszczególne kempingi zanim zrobiliśmy rezerwację, wtedy na pewno wybralibyśmy ten.
Byliśmy przemoknięci i zmarznięci, więc rozłożyliśmy nasze mokre ciuchy na piasku, mając nadzieję, że się trochę przesuszą. Było tak przyjemnie leżeć i nie robić nic, tylko absorbować ciepłe promienie słońca. Obydwoje myśleliśmy jednak o tym samym, że czeka nas jeszcze jakieś trzy godziny wiosłowania. Była to myśl dołujące, gdyż byliśmy bardzo zmęczeni. Powroty zawsze są gorsze, bo zdobyłeś już swój cel i nie ma już w tobie tej energii i ciekawości, które pną cię do przodu. Na początku wiosłowanie szło nam mozolnie, ale po jakimś czasie zaczęliśmy mknąc po falach jeziora. Piotrek narzucił mega tempo i chyba wiatr zaczął nam sprzyjać. Dwie i pół godziny minęły w oka mgnieniu i w końcu dostrzegliśmy upragnione molo.
Gdy dotarliśmy do brzegu, byliśmy wykończeni i głodni jak wilki. Spędziliśmy w końcu sześć godzin na pełnym słońcu, niemal cały czas wiosłując i w sumie pokonując 14 km. Od razu zabraliśmy się do smażenia kiełbas, a po jedzeniu wczołgaliśmy się do namiotu. Wydawało mi się, że zaraz zasnę i wstanę dopiero następnego dnia rano, choć była dopiero piąta po południu. Jednak nie udało nam się zmrużyć oka i po jakimś czasie wróciliśmy do ogniska. Piotrek nie mógł ruszać rękami, a ja byłam przemarznięta, cała obolała i miałam spaloną skórę, na dłoniach i rękach do wysokości łokci.
Grzejąc się przy ognisku prowadziliśmy burzliwe dyskusję na przeróżne tematy. Byliśmy tak głośni, że nawet Piotrek, który robił zdjęcia na molo, słyszał nasze, roznoszące się po lesie głosy. Ostatecznie nasze spory zakończył Oliwer, stwierdzając, że każdy jest inny i jedyne co należy robić to patrzyć w swoje serce. Dziesięcioletnie dziecko okazało się być mądrzejsze niż my wszyscy, więc wypadało już tylko zakończyć nasze debaty i położyć się spać.
Dzień 3.
Rano, po śniadaniu, zaczęliśmy się pakować i składać namioty. O godzinie dziewiątej, gdy wszystko było już spakowane, ruszyliśmy z Piotrkiem szlakiem Sandspit, który podążał na wschód wzdłuż linii brzegowej wyspy. Po 2,5 km drogi dotarliśmy do piaszczystej plaży, przy której znajdowała się pole namiotowe nr 1. Porobiliśmy trochę fotek, po czym trzeba było zawracać, zbliżała się bowiem godzina 11. Gdy dotarliśmy do mola, okazało się, że Kapitan John już tam na nas czekał. Ubrani w ciepłe kurtki i swetry załadowaliśmy się na pokład. Wiedzieliśmy już bowiem co nasz czeka.
Po dotarciu do Bayfield jeszcze raz skorzystaliśmy z prysznica, sprawdzając dokładnie, czy przypadkiem nie zabraliśmy ze sobą pamiątki z wyspy, w postaci krwiożerczego kleszcza. Na szczęście nikt nie znalazł żadnego intruza.
Do Chicago dotarliśmy późną nocą, urozmaicając sobie nieco powrót i wybierając inną niż wcześniej trasę. Byliśmy bardzo zmęczeni, ale usatysfakcjonowani. Pomimo, że podróż trwała tylko trzy dni, nie obeszło się w niej bez ciekawych przygód i chwil grozy, które jednak skończyły się szczęśliwie. Czuliśmy, że nie zmarnowaliśmy żadnej chwili i wykorzystaliśmy czas jak najlepiej. Do tego wszystkiego, trzeba dodać jeszcze naszych towarzyszów podróży, dzięki którym ciągle było wesoło i jakoś tak raźniej.
Wyspy Apostolskie już zawsze będą mi się kojarzyć z zapachem ogniska, dzikim obozowaniem w lesie, zimnym Jeziorem Superior, uciążliwymi kleszczami, no i zamyślonym, czarnym niedźwiedziem, wpatrującym się w krajobraz parku. Kto by pomyślał, że nawet zwierzęta potrafią doceniać i kontemplować piękno otaczającego nas świata.