Auto-podróże
Słowenia
Długość trasy: 3600 km
Start: 9 sierpnia 2015
Czas trwania: 19 dni
Samochód: Suzuki Sx4 2009
Podczas naszych ostatnich wakacji w Bułgarii Oliwierek zdał egzamin z podróżowania na 5 z plusem, nie wspominając już o zaprawionym w bojach Adrianku. Mogliśmy więc spokojnie przystąpić do planowania kolejnej podróżny. Piotrek zaproponował, aby tym razem odwiedzić Słowenię. Słowenia??? Najpierw pomyślałam o naszych południowych sąsiadach i zdziwiłam się czemu akurat tam, potem zorientowałam się, że przecież myślę o Słowacji, a to zupełnie inny kraj, więc gdzie w ogóle leży Słowenia i co to właściwie za państwo? Jak widać nie wiedziałam o nim nic. Na szybko sprawdziłam kilka podstawowych informacji: Słowenia czyli inaczej „zielony kraj”, jeden z najmniejszych w Europie, graniczy z Austrią, Włochami, Węgrami i Chorwacją, posiada niewielkie wybrzeże z dostępem do Morza Adriatyckiego. To co najbardziej charakteryzuje Słowenię, to jej wielka różnorodność geograficzna na bardzo małym obszarze: krajobraz alpejski, uprawne równiny, nadmorskie, porośnięte palmami wybrzeże oraz wapienne wyżyny ze słynnymi w całej Europie jaskiniami. Wszystko to na powierzchni około 20 000 km², a więc 15 razy mniejszej niż powierzchnia Polski. Zabrzmiało bardzo obiecująco i ciekawie, dlatego z entuzjazmem przyjęłam propozycje Piotrka.
Wiedząc już gdzie jedziemy, mogliśmy przystąpić do planowania szczegółów. Tym razem miały to być wakacje pod namiotem. Nasze małe, dwuosobowe lokum, które przeszło z nami nie jedno podczas amerykańskich wojaży, na pewno nie mogło się tu sprawdzić. Musieliśmy zakupić nowy, duży, rodzinny i solidny namiot. W planie mieliśmy dwa kempingi, w dwóch różnych miejscach w rejonie górskim, a na koniec jeszcze dwie noce już najprawdopodobniej w motelu, gdzieś w okolicach wybrzeża. Wyruszyliśmy około północy, dzięki temu nasze chłopaki (5 letni Adrianek i prawie 2-letni Oliwierek) przespali większość jazdy. Około południa dotarliśmy do malowniczej, górskiej doliny położonej w Alpach Julijskich, gdzie planowaliśmy znaleźć pierwszy kemping.
DZIEŃ 1: Kemping Sobec, okolice Lesce
Piotrek brał tu pod uwagę dwa kempingi, jeden przy samym brzegu polodowcowego Jeziora Bled i drugi kilka kilometrów przed jeziorem, troszkę mniej oblegany i spokojniejszy. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w tym drugim, gdyż na drodze prowadzącej do urokliwego jeziora, uformował się spory korek, co nie wróżyło niczego dobrego. Gdy tylko wjechaliśmy na teren kempingu Sobec, wiedzieliśmy, że tu zostaniemy. Dookoła sporo drzew, dających upragniony cień, szumiąca rzeczka Sava Dolinka, otaczająca kemping po zachodniej stronie, wewnątrz nieduże, zielone jeziorko, obiecujące przyjemne chwile orzeźwienia, gdy tylko przyjdzie na nie ochota. Do tego spokojnie, czysto, cicho i nietłocznie.
Byliśmy bardzo zmęczeni podróżą, niewyspani i głodni jak wilki. Na szczęście na terenie kempingu znajdowała się knajpka z ciepłym jedzeniem. Zamówiliśmy risotto z grzybami, a dla chłopaków omleta i wcięliśmy to wszystko z wielkim smakiem, tylko Oliwierek odmówił konsumpcji, ale taki już jego urok. Cena nas trochę zaskoczyła – 40 E, to potwierdziło czytane przez nas wcześniej opinie, iż wczasy w Słowenii nie należą do tanich. Obiad dodał nam nieco energii, która była nam niezbędne przy rozpakowywaniu manatków i rozkładaniu namiotu. Wybraliśmy miejsce przy samym jeziorku, dosłownie kilkanaście kroków od brzegu. Gdy namiot stanął i byliśmy w miarę rozpakowani, skusiliśmy się na pierwszą kąpiel. Przy tak upalnej pogodzie, takie jeziorko i możliwość ochłodzenia w jego wodach było prawdziwym błogosławieństwem. Potem pozostało już tylko zaopatrzyć się w jakiś prowiant na kolacje i śniadanie. Tu bardzo przydał się Lidl, najbliższy supermarket w rejonie kempingu zlokalizowany w miejscowości Lesce. Po kolacji czekał nas koncert krzyków i płaczu w wykonaniu Oliwierka, chyba już ze zmęczenia i wszystkich nagromadzonych wrażeń. My również opadaliśmy z sił. Gdy zaszyliśmy się w naszych ciepłych i przytulnych śpiworkach, nie wiedzieć kiedy zapadliśmy w bardzo głęboki sen.
DZIEŃ 2: Kemping Sobec, Jezioro Bled
Zupełnie naturalna i nie wymuszona pobudka nastąpiła około siódmej rano. Wszyscy byli wyspani i zadowoleni, nawet mały Oliwierek obudził się z uśmiechem na twarzy. Po śniadaniu na łonie natury znów zaliczyliśmy kąpiel w jeziorku, a potem przespacerowaliśmy się dookoła jego brzegu. W jego północnej części znajdowała się zalesiona wysepka, na którą można było przejść po drewnianym mostku. Nieopodal od niej odkryliśmy małą kawiarenkę z lodami i napojami, również procentowymi. Dookoła dużo, dużo drzew i zielono, tak jak w całej Słowenii, w której ponad 50 % powierzchni stanowią lasy, co czyni ją jednym z najbardziej zalesionych, europejskich krajów.
Po południu postanowiliśmy odwiedzić położoną 3 km od naszego kempingu i będącą turystycznym symbolem Słowenii, urokliwą miejscowość Bled. Słynie ona przede wszystkim z malowniczego, polodowcowego jeziora z uroczą, małą wysepką i białym kościółkiem. Ten malowniczy pejzaż dopełnia wzniesiony na stromej skarpie, 130 metrów nad poziomem jeziora zamek Blejski Grad. Rzeczywiście przepiękny krajobraz niebiesko-srebrzystej tafli wody, otoczonej zalesionymi wzgórzami i alpejskimi szczytami, mocno ujął nas za serce. Nic dziwnego, iż miejsce to uchodzi za najromantyczniejsze w całej Słowenii Z wielką ochotą przespacerowawszy się wzdłuż brzegu Jeziora Bled. Zalesiona wysepka z Kościołem Wniebowstąpienia NMP dodawała miejscu jeszcze więcej uroku i bajkowości. Chętni mogą przepłynąć na wyspę tradycyjnymi, zadaszonymi łódkami zwanymi pletna, my zadowoliliśmy się widokiem z oddali. Opowiedzieliśmy chłopakom legendę o zatopionym na dnie jeziora dzwonie Polikseny, żonie właściciela zamku. Gdy ten zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach, Poliksena kazała wytopić na jego cześć dzwon i przetransportować na wyspę. Jednak w trakcie transportu dzwon zatonął, ale dźwięk jego bicia można usłyszeć po dziś dzień, gdy nad jeziorem szaleje burza.
Pospacerowaliśmy również po zielonym parku położonym na przylegającym do jeziora Wzgórzu Straża, z którego roztaczały się piękne widoki na okolice. Adrianek odkrył wielki, przewalony konar i z radością się po nim wspinał. Natrafiliśmy też na bardzo odważną artystyczną aranżację. Była to wystawa szachów, w której figury miały postać nagich pół ludzi i pół zwierząt. Wyeksponowane tu męskie narządy rodne przyprawiły Adrianka o atak śmiechu. Nie do końca zrozumieliśmy umiejscowienie takiej „atrakcji” w publicznym parku, odwiedzanym przez rodziny z dziećmi. Przyznam, że troszkę nas to zaskoczyło.
Wieczorem powróciliśmy na kemping, gdzie rozpoczęło się artystyczne przedstawienie o ognistym smoku. Sporo osób pojawiło się przy scenie, zwłaszcza zaciekawionych i nieco wystraszonych dzieci. Były ognie, głośna muzyka, emocje i napięcie. Adrianek był zachwycony, nam też się podobało. Dodatkowy, duży plus dla kempingu w Sobec, za dostarczanie takich ciekawych wrażeń.
DZIEŃ 3: Kanion Vintgar, Triglawski Park Narodowy
Na dzień dzisiejszy zaplanowaliśmy wizytę w Triglawskim Parku Narodowym. Jest to jedyny, ale jakże piękny, park narodowy w Słowenii. W jego centrum wznosi się najwyższy szczyt Alp Julijskich - Triglav (2864 m n.p.m.), będący symbolem narodowym Słowenii, umieszczonym w jej herbie i na fladze. Park oferuję całą sieć szlaków malowniczymi dolinami, brzegami polodowcowych jezior, wapiennymi szczytami i wyrzeźbionymi przez górskie rzeki kanionami. Z tak bogatej oferty wybraliśmy przejście dwukilometrowym wąwozem Vintgar. Udostępniony do zwiedzania od 1893 roku kanion, to przepiękna kraina, rządzona przez silną, górską rzekę Radovna. To właśnie ona wyżłobiła wąski, otoczony stromymi, skalnymi ścianami parów, który dziś możemy zwiedzać, dzięki wybudowanej sieci drewnianych kładek i mostów. Przejście całego kanionu zajęła nam około 1,5 godziny i dostarczyło wspaniałych wrażeń. Na szczęście, pewnie ze względu na wczesna porę, na wąskich kładkach nie było zbyt tłoczno. Momentami mostki wznosiły się bardzo wysoko ponad dnem wąwozu. Mocno trzymałam Oliwierka za rączkę, gdyż pomimo barierek, bałam się aby nie wpadł w stromą przepaść. Adrianek dawał sobie radę sam, ale też trzeba było bacznie na niego patrzyć. Przyjemny chłód i energiczny szum wody dotrzymywał nam kroku. Szmaragdowy strumień rzeki pięknie kontrastował z szarymi, skalnymi ścianami, porośniętymi intensywnie zieloną roślinnością. W pewnym momencie dotarliśmy do kamiennego królestwa wież. Od razu widać, że zbudowała je ludzka ręka, a właściwie wiele, wiele rąk. Były to ułożone przez turystów kamyk na kamyku wieżyczki, niektóre bardzo wysokie. Oczywiście Adrianek musiał postawić własną, co było okazją do krótkiego odpoczynku. Na samym końcu trasy dotarliśmy do szumiącej nagrody – 16 metrowego Wodospadu Sum. Tu chwilkę odpoczęliśmy, a potem jako nieliczni, podążyliśmy dalej ścieżką przez las do XV wiecznego Kościółka Św. Katarzyny. Tutaj w uroczej scenerii zielonych wzgórz i lasów nie było nic prócz wspomnianego wyżej białego kościoła i położonej nieopodal małej knajpki z placem zabaw. Tu Adriankowi zaświeciły się oczka i rozpoczęło się zabawowe szaleństwo, a po wcześniejszym zmęczeniu nie zostało nawet śladu. Oliwierek natomiast dawno już pogrążył się w krainie snów i drzemał w plecakowym nosidełku. Z przyjemnością wypiliśmy kawę w tak sielankowym otoczeniu. Od momentu wejścia do wąwozu minęło już ponad trzy godziny i rzeczywiście zmęczenie dawało nam się we znaki. Zauważyliśmy, że jest możliwość dotarcia tu samochodem, dlatego Piotrek postanowił sam wrócić po nasze auto. Razem z chłopakami cierpliwie czekałam, aż po około 40 minutach czerwony Suzuk pojawił się na horyzoncie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na świeże pstrągi z czystej, górskiej rzeki. Chyba nie muszę pisać, iż były przepyszne. Podczas obiadu Piotrek opowiedział chłopakom historie o czerwonych oczach i zarysu postaci jakby smoka, która przemknęła między drzewami, kiedy samotnie szedł przez las po nasze auto. Adrianek wyraźnie się zaciekawił tą opowieścią. Zauważyliśmy, że w restauracji wisi sporo „pułapek na osy”, które były tu prawdziwym utrapieniem. Również na naszym kempingu uzbrojone w żądła intruzy, co rusz atakowały nasze jedzenie, zwłaszcza to słodkie. Zainspirowani pomysłem z restauracji zrobiliśmy własne wabiki, czyli powieszone na drzewach słoiki wypełnione słodkim sokiem. Szybko okazało się, że pułapki naprawdę działają. Nie ustrzegło mnie to jednak przed dwoma ukąszeniami. Przed spaniem, już tradycyjnie, zaliczyliśmy kąpiel w naszym kempingowym jeziorku.
DZIEŃ 4: Stara Fuzina, Jezioro Bohinjsko (Triglavski Park Narodowy)
Zapowiadał się kolejny, bardzo upalny dzień, dlatego po śniadaniu od razu przystąpiliśmy do czynności chłodzących: najpierw kąpiel w jeziorze, potem lody i zimne piwko w kafejce. Wszystko to jednak pomagało tylko na moment. Postanowiliśmy więc uciąć sobie długą drzemkę i przespać te najbardziej słoneczne godziny. Po południu wyruszyliśmy na obiad do jednej z najlepiej zachowanych alpejskich wiosek o nazwie Stara Fuzina. Zauroczyły mnie zadbane, pięknie ozdobione zielenią i kwiatami domki. Z czasem okazało się, że nie tylko w tej miejscowości, ale w każdej innej przez którą przejeżdżaliśmy domostwa wyglądały jak z bajkowej krainy. Nieważne czy dom był nowy czy stary, bogaty czy biedny, mniejszy czy większy, każdy bez wyjątku dekorowała bujna i kolorowa roślinność. Wyglądało to bardzo estetycznie i urokliwie.
W Starej Fuzinie zamówiliśmy słoweński obiad: kiełbasę z ziemniakami i sytą zupę gulaszową, która zasmakowała nawet wybrednemu Oliwierkowi. Potem udaliśmy się nad Jezioro Bohinjsko, największe i najgłębsze jezioro Słowenii. Na miejscu okazało się, że pewnie również najbardziej malownicze, bo otulone wysokimi górskimi szczytami. Tak nas zauroczyło, że postanowiliśmy spędzić nad brzegiem jeziora resztę dnia. Chłopaki pobrudzili po krystalicznie czystej, przyjemnie chłodnej wodzie. Adrianek bawił się w spinozaura, próbując złapać jedna z rybek, których tu nie brakowała. Oliwierek beztrosko biegał na golasa i rzucał drobnymi kamyczkami. Patrzyliśmy na wygłupy młodych chłopaków wskakujących z drewnianego mola do wody. Zalesiony brzeg dawał sporo cienia, jednak o tej godzinie nie trzeba było już z niego korzystać. Słońce szybko zaczęło chować się za górskimi szczytami, a wraz z nim pochowali się ludzie i plaża opustoszała. Niezmącony spokój, cisza i blasku zachodzącego słońca towarzyszył nam niemal do końca pobytu w tej pięknej krainie, dopóty dopóki nasz Oliwierek nie zaczął manifestować swojego niezadowolenia. Coś go wyraźnie zdenerwowało i głośno dał upust swoim nerwom. Cóż nie pozostało nic innego, tylko spakować manatki i powrócić na łono naszego kempingu. Postanowiliśmy jednak jeszcze powrócić nad Bohinjskie Jezioro, następnym razem o nieco wcześniejszej porze.
DZIEŃ 5: Wodospad Savica, Jezioro Bohinjsko (Triglavski Park Narodowy)
Około piątej rano Piotrek spakowała sprzęt fotograficzny i ponownie udał się do Wąwozu Vintgar. Chciał zrobić trochę zdjęć ze statywu, dlatego potrzebował spokoju i samotności. Rzeczywiście o tak wczesnej porze w kanionie nie spotkał nikogo, za wyjątkiem śledzących go, pojawiających się gdzieś wysoko za skałami czerwonych oczu. Kątem oka dostrzegł też błysk pazurów i ślady zadrapań na skałach. Taką przynajmniej przedstawił nam potem relację ze swojej samotnej wyprawy. Adrianek był zatem pewien, że Słowenię zamieszkuje jakiś tajemniczy smok, o którym opowiadały nawet przedstawienia.
W czasie, gdy Piotrek dzielnie i samotnie przemierzał Wąwóz Vintgar, ja z chłopakami odwiedziliśmy kempingowe centrum informacji. Zaopatrzyliśmy się w kilka pocztówek, krokodyla do lania wody oraz broszury o okolicznych atrakcjach. Zarówno tutaj, jaki podczas całego naszego pobytu w Słowenii, odnotowaliśmy fakt, iż tutejsza ludność bardzo dobrze znała język angielski. Nie doświadczyliśmy tu żadnych problemów komunikacyjnych. Nie to co na przykład we Włoszech, oj tam bywało ciężko, tutaj zaś nawet starsi ludzie znali podstawowe zwroty.
Po śniadaniu, już razem z Piotrkiem, pojechaliśmy do szlaku turystycznego prowadzącego pod Wodospad Savica. Jak się okazało na miejscu, aby dojść do wodospadu czekało nas pokonanie około 550 schodów, tyle przynajmniej udało nam się naliczyć. Na samej górze, gdy już ledwie stawialiśmy ostatnie kroki, naszym oczom ukazała się niemal pionowa, beżowo-różowawa, skalna ściana, po której niczym dwie białe wstęgi spływały delikatne strugi wody. Intensywnie zielone oczko wodne, do którego ostatecznie wpadał wodospad, mocno kontrastowało z jasnym otoczeniem. Przeszkadzała mi tu tylko metalowa brama, postawiona przed punktem widokowym, rozumiem jednak, że niezbędna ze względów bezpieczeństwa.
Gdy zeszliśmy z powrotem na dół poczuliśmy spory głód i zmęczenie. Na szczęście zaraz przy parkingu znajdowała się restauracja z której rozchodziły się smakowite zapachy. Na świeżym powietrzu, w otoczeniu drzew i śpiewu ptaków, posililiśmy się bigosem, a chłopaki zupą jarzynową, niczym z polskiej kuchni. Po obiedzie czekała nas kąpiel w Jeziora Bohinj, do którego zgodnie z planem powróciliśmy. Tym razem największą atrakcją cieszył się pistolet-krokodyl na wodę, z którego Adrianek strzelał do rybek i uciekających rodziców. Oliwierek tradycyjnie wybrał zabawę kamyczkami. Ja z dużą przyjemnością popływałam w krystalicznie czystej wodzie, podziwiając roztaczające się dookoła cudne widoki. Pomyślałam, że chyba nie ma piękniejszego krajobrazu, niż ten gdzie woda kontrastuje z górami, tworząc lustrzaną taflę, w której te mogą się przeglądać i podziwiać własne piękno.
W drodze powrotnej do pola namiotowego natknęliśmy się na przydrożny targ staroci. Z zaciekawieniem pooglądaliśmy przeróżne, stare cudeńka. Obiecaliśmy Adriankowi kupić jedną rzecz, w przystępnej cenie. Nasz pierworodny wypatrzył sobie i zdecydował o zakupie czaszki kozicy z rogami. Kozice to głowni mieszkańcy Trilavskiego Parku Narodowego, nad brzegiem Jeziora Bohinj znajduje się nawet pomnik Złotoroga, legendarnej kozicy o złotych rogach. Według legendy rogi te są magicznym kluczem, pozwalającym dostać się do wnętrza góry Triglav, gdzie ukryty jest skarb. Wizerunek przedstawiający Złotoroga znajduje się też na etykiecie najpopularniejszego w Słowenii piwa Laśko. Pomyśleliśmy więc, że taka czaszka będzie dobrą pamiątką naszych wakacji.
Na kempingu czekała nas jeszcze jedna atrakcja, muzyczny koncert, który niósł się po całym polu namiotowym aż do godziny 22.
DZIEŃ 6: Lublana
Rano obudził nas dźwięk kropli deszczu uderzających o namiot. Na szczęście deszczyk szybko ustał i udało nam się zjeść śniadanie na zewnątrz. Na dziś zaplanowaliśmy wizytę w położonej u podnóża Alp barokowej Lublanie czyli w stolicy Słowenii. Nie mieliśmy żadnych konkretnych planów zwiedzania, byliśmy otwarci na przygodę.
Po około godzinie jazdy dotarliśmy do celu. Zaparkowaliśmy tam gdzie pozwoliły na to warunki i pokierowaliśmy się w stronę starego miasta. Już po kilku krokach naszą uwagę przykuł długi mur z intensywnie kolorowymi graffiti a zaraz przy nim brama obklejona artystycznymi plakatami z napisem Rog Je Nas Za Vekomaj! (przetłumaczyliśmy to jako coś w stylu Rog Wita Was!). Zaciekawieni przeszliśmy przez nią na plac, gdzie znajdowało się coś w rodzaju starego, kilkupiętrowego, opuszczonego budynku. Malowidła, strzałki i jakieś zagadkowe aranżacje kierowały nas do środka tego dziwnego obiektu. Jak się okazało wnętrze skrywało osobliwy, artystyczny świat, w którym na dłuższą chwilę się zagubiliśmy.
Wyglądało to jak opuszczona fabryka, do której każdy mógł wejść i tworzyć co mu się podoba. Na ścianach znajdowały się przeróżne malowidła i kolorowe graffiti, z sufitów zwisały rzeźby w postaci ludzkich ciał. W opustoszałych halach leżały porozrzucane krzesła, jakieś stoły, farby i inne akcesoria malarskie. Gdzieś indziej stare kanapy, zaś przy dużych oknach z porozbijanymi szybami ustawiono manekiny, a właściwie ich fragmenty. Spodobały mi się zwłaszcza same nogi stojące przy futrynie i wpatrujące się w dal. Rzeczywiście, jak potem doczytałam, budynek w latach 1953 – 1991 służył za fabrykę, w której produkowano rowery. Od 2006 roku stanowił otwartą przestrzenią dla wszystkich artystycznych dusz, które tu pomieszkują i tworzą swoje niebanalne dzieła. Krążenie po opustoszałej fabryce Rog tak nas wciągnęło, że nie wiedzieć kiedy wybiło południe i poczuliśmy lekki głód. Dopiero przy wyjściu minęliśmy pierwszą, napotkaną tu, żywą postać, sądząc po wyglądzie raczej twórcę a niżej zwiedzającego.
Przed samym starym miastem zatrzymaliśmy się na obiad i w tym momencie trochę się rozpadało, na szczęście siedzieliśmy pod parasolem. Gdy skończyliśmy jeść na nowo się rozpogodziło, a w chłopaków wstąpiły duże pokłady energii i zaczęli wariować. W radosnych humorach rozpoczęliśmy zwiedzanie centrum Lublany. Stare miasto rozciągało się pomiędzy wzniesionym na wzgórzu, średniowiecznym zamkiem, a brzegami rzeki Ljubljanica, połączonymi czterema mostami. Na pierwszym moście, zwanym Smoczym, chłopaków czekała spora niespodzianka - figury smoków z ostrymi pazurami i zębiskami. To potwierdziło wcześniejsze opowiadania Piotrka - rzeczywiście Słowenię zamieszkiwały jakieś tajemnicze, smocze stwory. Napotkane przez nas pomniki były tego najlepszym dowodem. Na Moście Rzeźników udekorowanym przez kolorowe kłódki przypięte przez zakochanych, chłopaki szukali swojej ulubionej. To zajęcie szczególnie cieszyło małego Oliwierka. Dużą atrakcją była tu też szklana nawierzchnia mostu, przez którą prześwitywała płynącą pod nogami rzeka. Po przejściu przez Most Potrójny dotarliśmy do tajemniczego placu, zwanego Placem Prešerena, jedynego miejsca w Lublanie z własną, deszczową pogodą. Tylko w jego obrębie drobny deszczyk moczył każdego, szukającego odrobiny ochłody. Nad przemykającymi w kroplach wody turystami wznosił się posąg słoweńskiego poety Franceta Prešerena. Nieszczęśliwie zakochany mężczyzna wpatruje się w okno znajdującej się po przeciwnej stronie placu kamienicy, gdzie widnieje postać ukochanej przez niego kobiety. Pochodząca z bogatej rodziny Julja odrzuciła miłość ubogiego poety, być może to dlatego Plac Prešerena stale pogrążony jest w deszczowych łzach?
Tak spacerowaliśmy wzdłuż zielonego, porośniętego wierzbami brzegu Ljubljanicy, przechodząc raz to na jedną, raz to na drugą jego stronę. Pokrążyliśmy też troszkę wąskimi alejkami podziwiając barokowe budownictwo – piękne XVIII wieczne kamienice z arkadiami, wszystkie pokryte czerwoną i pomarańczową dachówką. Dotarliśmy pod słynną Fontannę Trzech Rzek, z postaciami tytanów lejących wodę z dzbanów. Fontanna reprezentuje trzy rzeki Słowenii: Sawę, Krkę i Ljubljanicę. Tutaj troszkę odpoczęliśmy przy dźwiękach rytmicznej, gitarowej melodii wygrywanej przez lokalnego artystę. Załapaliśmy się też na jakieś plenerowe zawody koszykówki, potem obowiązkowa konsumpcja lodów w nadbrzeżnej kawiarence. Nie starczyło już czasu, aby wejść na wzgórze z górującym nad miastem Lublańskim Zamkiem.
Droga powrotna do samochodu nieoczekiwanie zaprowadziła nas do nietypowego, pełnego koloru i fantazji świata o nazwie Metelkova Mesto. Artystyczne szaleństwo rozpościerało się tu na terenie dawnego garnizonu wojskowego. Wszystkie budynki, które dziś służą za galerię, pracownie artystyczne, bary, kluby muzyczne itp., były tu bardzo oryginalnie i awangardowo „przyozdobione”. Miejsce z pewnością udowadniało, że wyobraźnia ludzka nie zna granic, a każda rzecz może posłużyć jako element jakiejś zaskakującej i ciekawej wizji artystycznej. Oczywiście chłopakom bardzo podobał się ten ekscentryczny, wielokolorowy świat i gdyby nie późna już pora i spore zmęczenie całodzienną wędrówką, to pewnie ciężko by ich było stąd wyciągnąć.
Te dwa artystyczne akcenty, na które natknęliśmy się na początku i pod koniec naszego dnia w stolicy Słowenii, sprawiły że Lublana zapisała się w naszej pamięci jako bardzo inspirujące, twórcze i kwitnące sztuką miasto.
DZIEŃ 7: Radovljica
Przez całą noc padał deszcz, na szczęście w ciągu dnia się rozpogodziło. Do południa pospacerowaliśmy po kempingu, tym razem kierując się w stronę otulającej pole namiotowe od zachodu rzeki. Kilka osób korzystało z uroków wartko płynącej, stosunkowo płytkiej wody. Dzieciaki bawiły się kamykami wyścielającymi brzeg, nieopodal którego znajdował się niewielki plac zabaw. Zza zielonych drzew wystawały niebieskoszare szczyty gór. Po spacerze ucięliśmy sobie małą drzemkę, po której wyruszyliśmy na obiad do pełnego uroku, średniowiecznego miasteczka Radovljica. Wzniesiona na 75-metrowej skarpie nad doliną Sawy starówka zachwyciła nas przeuroczymi kamieniczkami, których fasady zdobiły cudne renesansowe i gotyckie malowidła. Jakby wśród kolorowych domków przechadzał się malarz i każdy przyozdobił i udekorował mistrzowskim ruchem pędzla. Kierując się w głąb starówki dotarliśmy pod gotycki kościół Św. Piotra, gdzie właśnie odbywała się jakaś próba chóru. Dalej wąska uliczka zaprowadziła nas do tarasu, z którego roztaczał się malowniczy widoki na morze zielonych, porośniętych drzewami wzgórz oraz pasmo górskie Karawanki.
Po bardzo przyjemnym spacerze w malowniczej Radovljicy udaliśmy się do parku dinozaurów, który Adrianek wypatrzyła na jednej z ulotek dotyczących atrakcji turystycznych znajdujących się w rejonie kempingu Sobec. Na miejscu okazało się, że troszkę się spóźniliśmy i park został już zamknięty. Baliśmy się, że chłopaki będą rozczarowani i niepocieszeni, jednak sytuacja rozwinęła się zupełnie inaczej. Gdy przez bramę zobaczyliśmy całe wyposażenie malutkiego dinoparku, na które składały się dwa dinozaury, goryl, jakaś piramida i kilka dużych kamienie, Adrianek wybuchnął radosnym śmiechem, a w ślad za nim Oliwierek. Nam też zrobiło się całkiem wesoło, tym bardziej, że bilet wstępu na tą że przyjemność to całe 10 E na osobę! Atrakcja zdecydowanie nie warta swojej ceny.
DZIEŃ 8: Jaskinie Szkocjańskie
Wisząca w powietrzu groźba deszczowego dnia w końcu się zrealizowała. Po śniadaniu dalej namiętnie lało, więc zadecydowaliśmy, iż taka pogoda najlepiej sprzyja odwiedzeniu sławnych w całej Europie Szkocjańskich Jaskiń. Po około półtoragodzinnej jeździe w kierunku południowym dotarliśmy do pięknej, zielonej, porośniętej gęstym, liściastym lasem okolicy. Był to objęty ochroną, pagórkowaty teren położony tuż pod miastem Divacia, w obrębie którego znajdował się wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO kompleks podziemnych grot i labiryntów.
Duża ilość samochodów na parkingu przed wejściem do jaskiń troszkę nas zaniepokoiła. Po zakupieniu biletów cierpliwie czekaliśmy na wejście w specjalnie wyznaczonych, kilkunastoosobowych grupach z przewodnikiem. Pod ziemią mieliśmy przebywać około półtorej godziny, trochę długo jak na małego Oliwierka. Mieliśmy w związku z tym pewne obawy, czy nasz maluch wytrwa tyle czasu, tym bardziej że możliwości zawrócenia i wcześniejszego wyjścia nie było. No cóż pozostało nam zachować spokój, zimną krew i mieć nadzieję, że odbędzie się bez krzyków i scen. Natomiast o Adrianka w ogóle się nie martwiliśmy, gdyż nigdy dotąd nie było z nim żadnych problemów.
Muszę przyznać, iż nigdy nie pociągały nas jaskinie i nawet zwiedzając Parki Narodowe Ameryki Północnej, celowo ominęliśmy Park Narodowy Wind Cave i Park Narodowy Jaskini Mamuciej, gdyż wówczas uważaliśmy, że nie do końca warto. Jaskinie Szkocjańskie udowodniła nam, że się myliliśmy i to bardzo. Ten podziemny świat okazał się być tak inny od tego wszystkiego co otaczało nas na powierzchni ziemi. Przypominał wystawny, pełen bogactwa i przepychu pałac, stworzony przez artystów o nieograniczonej wyobraźni, finezji i kunsztowności. Gdy uzmysławiamy sobie, że tymi sztukmistrzami są wody deszczowe i podziemne rzeki, tym większy budzi to w nas zachwyt i niedowierzanie. Jak to możliwe żeby woda mogła stworzyć tak piękne i niepowtarzalne dzieła?
W majestatycznych formach krasowych zwanych stalaktytami i stalagmitami mogliśmy dopatrzyć się przeróżnych kształtów, w zależności od stopnia naszej wyobraźni. Każda mijana jaskinia była specyficzna i jedyna w swoim rodzaju. Wielka Sala usiana lasem krasowych form, wśród których królował gigant - 15 metrowy stalagmit zwany Olbrzymem, Sala Rudolfa wypełniona pięknymi zaporami i tarasami z trawertynu, Jaskinia Raj z majestatycznymi kolumnami z połyskującej skały, Grota Studnia z ułożonymi piętrowo ciągami białych mis. Każde pomieszczenie było pięknie oświetlone, dzięki czemu klimat robił się jeszcze bardziej magiczny i baśniowy. Po drodze mijaliśmy podziemne potoki, jeziora i wodospady. Olbrzymie wrażenie wywarł na nas Most Cerkvenik, sztuczne przejście zawieszone 45 metrów nad wijącą się poniżej podziemną rzeką Reka. Ta górska rzeczka, biorąca swój początek u podnóża góry Sneznik, zanika nagle w rejonie położonej nad jaskinią wsi Skocjan. W tym miejscu jej wody podziemnymi szczelinami przedostają się w dół i tu tworzą swoje podziemne królestwo. Dopiero po około 35 km rzeka ponownie wypływa na powierzchnie, już po włoskiej stronie granicy i jako rzeka Timavo ostatecznie wpada do Adriatyku.
W sumie pokonaliśmy około 3 km korytarzy, bardzo dużo schodów i przejść z widokiem na strome przepaście. Głębokość jaskiń sięga do 200 metrów, zaś ściany wyżłobionego przez Rekę wąwozu wznoszą się na wysokość 100 metrów. Oliwierek przeszedł część trasy sam, trzymany przeze mnie za rączkę, część niesiony w nosidełku przez Piotrka, wówczas musiałam z Adriankiem znikać z jego pola widzenia, gdyż na mój widok zbierało mu się do płaczu. Na szczęście przetrwał i spokojnie dotarliśmy do dużej bramy wyjściowej, gdzie zakończyło się zwiedzanie z przewodnikiem. Tutaj rozstaliśmy się z Piotrkiem, który samotnie udał się zobaczyć drugą część jaskini, zwiedzaną już samodzielnie. Ja z chłopakami wyjechaliśmy windą i udaliśmy się do urokliwej wioski Skocjan, w której to zanika rzeka Reka. Tutaj w maleńkich, kamiennych domkach mieszczą się muzea poświęcone jaskiniom. Wciąż jednak lało, a muzea okazały się być zamknięte. Zawróciliśmy więc i udaliśmy się do głównego wejścia i tam poczekaliśmy na Piotrka. Prócz kas biletowych i punktów informacyjnych mieściły się tu sklepy z pamiątkami i punkty gastronomiczne. Spokojnie zjedliśmy obiad, a Oliwierek uciął sobie zasłużoną drzemkę, pewnie śniły mu się jakieś stalaktytowe stwory albo nietoperze, na które natknęliśmy się zwiedzając jaskinie. Potem już samochodem przejechaliśmy ponownie w rejon muzeów, ku naszej radości były już otwarte. Ekspozycje przedstawiały m.in. model systemu jaskiń oraz znaleziska archeologiczne z epoki brązu. Dopisała nam też pogoda, wyszło słońce, przestało padać i zrobiła się bardzo przyjemnie. W chłopaków wstąpiła jakaś nowa fala energii, chyba pochodząca ze słońca i z obiadu. Zaczęli biegać i rozrabiać, tak że trudno ich było opanować. Niedaleko muzeów wznosił się Kościół Św. Kantatiusa z urokliwym, zielonym ogrodem i pięknymi drzewami, otoczony kamiennym murkiem. Pokręciliśmy się w jego rejonie robiąc sporo zdjęć, gdyż zarówno otoczenie jaki światło bardzo do tego zachęcały. Późno wróciliśmy do naszego namiotowego domku, znów się rozlało, a my padliśmy ze zmęczenia.
DZIEŃ 9. Velika Planina
Poranek zapowiadał ładną, słoneczną pogodę. Przystąpiliśmy do kąpania chłopaków i jak zwykle mieliśmy przy tym problem z Oliwierkiem. Każdy jego prysznic wyglądał tak samo, płacz i krzyki rozchodzące się po całym kempingu. Gdy jakoś przez to przebrnęliśmy, spakowaliśmy manatki i wyruszyliśmy na kolejną przygodę.
Piotrek zaplanował wycieczkę do Velika Planina, czyli górskiego płaskowyżu, będącego jednym z największych obszarów pasterskich w Słowenii. Broszurowa fotografia przedstawiająca rozciągające się u podnóża Alp Kamnickich zielone łąki z urokliwymi, drewnianymi chatkami mówiła sama za siebie – to miejsce wyglądało jak z bajki. Aby do niego dotrzeć, trzeba było wykonać kilka „kroków”. Najpierw czekała nas godzina jazdy samochodem do Kamniskiej Bistricy, stamtąd przejazd liniową kolejką w górę, potem przesiadka na wyciąg krzesełkowy i jeszcze około pół godziny marszu do celu.
Zaczęło się całkiem sprawnie. Po około godzinnej jeździe przesiedliśmy się z Suzuka do czwartej na świecie co do wielkości kolejki liniowej, która przemieszczała się bez pośrednich słupów podtrzymujących linę. Kolejne 20 minut przejazdu i znów czekała nas przesiadka, tym razem na wyciąg krzesełkowy i tu pojawił się pierwszy kłopot. Okazało się, że ze względu na jakąś awarię techniczną, wyciąg dziś nie pojedzie. Pozostawały dwie możliwości, albo zjechać z powrotem na dół i zapomnieć o pasterskich łąkach, albo się nie zniechęcać i ruszyć dalej z buta. Ostatecznie wybraliśmy to drugie.
Niezbyt pośpiesznie, w pięknym otoczeniu górskich szczytów podreptaliśmy zielonym zboczem pod górę, wzdłuż linii wyciągu. Było bardzo przyjemnie, martwiły mnie tylko gęste, ciemne chmury, które złowrogo zawisły na niebie i straszyły załamaniem pogody. Po około godzinie marszu dotarliśmy do punktu, w którym kończy się wyciąg i właśnie w tym momencie się rozpadało. Na szczęście nieopodal znajdował się niewielki domek z barem w środku, więc pośpiesznie udaliśmy się w jego kierunku. Musieliśmy chwilę poczekać aż zwolni się jakieś miejsce, gdyż wewnątrz panował duży ścisk i wszystkie stoliki były zajęte. W końcu jednak udało nam się usiąść i zamówić jedzenia. Chłopaki zażądali naleśników, ja z Piotrkiem z wielkim smakiem skonsumowaliśmy gorącą, sycącą zupę z kaszą i kiełbasą. Gdy wyszliśmy na zewnątrz już nie lało, ale cały krajobraz zalała gęsta mgła. Znów musieliśmy podjąć decyzję co dalej. Do pasterskiej doliny pozostawało już niewiele drogi, jakieś 30 minut marszu, jednak ta mgła wyglądała bardzo groźnie. Byłam za tym żeby zawracać, ale Piotrek upierał się, żeby iść dalej. Już z rana trochę się pokłóciliśmy i nie miałam chęci na dalsze przepychanki, dlatego zacisnęłam zęby i niechętnie podążyłam za nim. W miarę jak poruszaliśmy się na przód mgła nabierała na sile i po chwili nie było już widać nic, prócz białego mleka, w którym utknęliśmy jak w próżni. Zaczęłam modlić się w duchu, bo naprawdę ta cała sytuacja mnie przeraziła. Wtedy z białej otchłani wyłoniły się dwie sylwetki jakichś turystów wracających z Planiny. Od razu zaczęli nas ostrzegać przed dalszą wędrówką i doradzili, żeby natychmiast zawracać, tym bardziej, że ostatni kurs kolejki liniowej miał startować za niepełną godzinę. Wtedy dotarło do nas, że zupełnie straciliśmy poczucie czasu i zapomnieliśmy o tak ważnej sprawie, jaką był rozkład jazdy kolejki. Zdaje się, że w ogóle nie sprawdziliśmy, do której kolejka kursuje. Pomyślałam, że Ci turyści spadli nam z nieba, niczym jak jacyś aniołowie. Nie patrząc już na reakcję Piotrka niezwłocznie zawróciłam i razem z chłopakami szybkim krokiem zaczęliśmy schodzić nw dół. Piotrek również poszedł po rozum do głowy i podreptał za nami. Bałam się, że nie zdążymy na kolejkę, a wówczas strach pomyśleć co by się z nami stało. Na szczęście zejście zajęła nam mniej czasu niż wyjście i bez problemu dotarliśmy do stacji na czas. Kamień spadł mi z serca, miałam ochotę jeszcze raz podejść do pary naszych wybawców i uściskać ich z wdzięczności za nasz ratunek. To całe zdarzenie pokazało mi po raz kolejny, że boska opatrzność zawsze nad nami czuwa. Nie było mi żal, że nie dotarliśmy do pasterskich łąk, nie zawsze wszystko potoczy się tak, jak to sobie wcześniej zaplanujemy. Najważniejsze że byliśmy bezpieczni, że chłopakom nic nie groziło, a wycieczka sama w sobie i tak dostarczyła nam sporo wrażeń.
DZIEŃ 10. Logarska Dolina, Wodospad Rinka
Znów obudziły nas odgłosy spadających kropli deszczu. Ostatnie dni pokazały, że taka pogoda zdarza się tutaj często, chyba właśnie dlatego Słowenia jest tak bogata w roślinność i tak intensywnie zielona. No cóż musieliśmy pomyśleć, jak wykorzystać ten dzień. Zaczęliśmy od prób wysuszenia naszego prania, które ciągle pozostawało wilgotne. Brudzące się non stop chłopaki posiadali już coraz mniej ubrań, więc sytuacja była podbramkowa. Na szczęście kempingowe pralnie wyposażono w kilka suszarek, trzeba było tylko zapolować na moment, w którym któraś się zwolni i władować swoje pranie. Jakoś się udało, więc po zakończonej sukcesem akcji suszenia, zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy na przejażdżkę do Logarskiej Doliny, jednej z najpiękniejszych alpejskich dolin w Słowenii.
Rzeczywiście zielona kraina otoczona urwistymi ścianami gór wprawiła nas w zachwyt i zdumienie. Na sam początek chcieliśmy pokonać krótki szlak do Wodospadu Rinka, rozpoczynający się przy parkingu, jednak dość mocny deszcz zmusił nas do zmiany planów. Skierowaliśmy się więc na obiad do jednego z uroczych, drewnianych domków o nazwie Logarski Kot. Okwiecony pensjonat i jego otocznie było tak malownicze, że pomimo deszczu pospacerowaliśmy po posesji robiąc zdjęcia, a dopiero po dłuższej chwili udaliśmy się do środka, żeby zamówić jedzenia. Serwowali tu m.in. gulasz z jelenia, coś czego nigdy dotąd nie próbowaliśmy, więc pomimo pewnych oporów z mojej strony, zdecydowaliśmy się skosztować tej wyszukanej potrawy. No cóż okazała się całkiem smaczna, choć wolałabym w przyszłości nie jadać więcej jeleni, gdyż zdecydowanie można się bez tego obejść. Gdy opuściliśmy Logarski Kot pogoda się nieco poprawiła, więc powędrowaliśmy ścieżką przez las pod wspomniany wcześniej wodospad. Spadająca z wysokości 80 metrów struga wody, prezentowała się cudnie na tle intensywnie pomarańczowo-brunatnej, skalnej ściany. Deszczowa aura stworzyła tu osobliwy i magiczny klimat. Bujna, zielona i błyszcząca od wody roślinność dookoła oraz mgła unosząca się za skalnym urwiskiem stanowiły piękne tło dla majestatycznego wodospadu Rinka. Nasz wzrok przykuła wybudowana wysoko w skale drewniana chatka, jak się okazało mała kawiarenka i sklepik z pamiątkami o nazwie Orle Gniazdo. Ostrożnie podreptaliśmy drewnianymi schodkami w górę, aby wejść do wnętrza tej oryginalnej kafejki. Był tam mały, drewniany tarasik z dwoma stolikami, ku naszej ucieszę jednym wolnym. Mogliśmy więc usiąść i do woli rozkoszować się pięknym widokiem na wodospad, który teraz wydawał się być w zasięgu naszej ręki. Chłopaki strasznie rozrabiali, aż w końcu potłukli jedną szklankę, robiąc nam trochę wstydu. Kelner machnął na to ręką, być może sam miał dzieci w podobnym wieku i rozumiał sprawę. W każdym razie ciężko było się zebrać i opuścić to urokliwe gniazdko, jednak nie chcieliśmy ryzykować potłuczeniem kolejnej szklanki.
Ciekawiło mnie jak sytuacja wygląda tu w szczycie sezonu, przy pięknej pogodzie, gdy jest sporo turystów. Dziś byliśmy tu tylko my i jakaś para zakochanych, a i tak miejsca nie pozostawało już sporo. Czy tworzą się wówczas kolejki przy schodkach na samym dole? No cóż na szczęście my dzisiaj nie musieliśmy się o tym przekonać. Chyba właśnie dzięki deszczowej pogodzie mieliśmy to miejsce niemal wyłącznie dla siebie, co bardzo nas cieszyło.
DZIEŃ 11. Soča, Dolina Trenta, Triglawski Park Narodowy
Zakończył się pierwszy etap naszej podróży. Dziś mieliśmy opuścić Sobec i wyruszyć dalej, w poszukiwaniu nowego miejsca i kempingu. Bardzo wczesnym rankiem Piotrek pojechał nad Jezioro Bled, żeby zrobić pożegnalne zdjęcia, a ja z chłopakami pospaliśmy dłużej. Po jego powrocie przystąpiliśmy do pakowania i zwijania namiotu. Oczywiście było nam żal opuszczać ten przyjemny kemping, w którym już tak dobrze się zadomowiliśmy, ale nowe przygody wzywały.
Przejeżdżając ostatni raz przez turystyczny Bled, zatrzymaliśmy się na obiad w chińskiej restauracji. Zjedliśmy na zewnątrz, gdyż pogoda była piękna i słoneczna, jak za pierwszych dni naszego pobytu w Słowenii. Mieliśmy więc nadzieję, że nie będzie już więcej deszczu. Potem skierowaliśmy się na zachód, w kierunku granicy z Włochami. Po dwóch godzinach jazdy, będąc na terenie Triglawskiego Parku Narodowego przystąpiliśmy do oglądania kempingów, których w tym rejonie nie brakowało. Odwiedziliśmy cztery pola namiotowe i ostatecznie zdecydowaliśmy się na położony przy rzece Soča (Socza), ekologiczny kemping Eko Korita. Chłopakom się tu bardzo spodobała, my też poczuliśmy się tu bardzo swojsko, niczym w domu. Piękne góry, szum rzeki, farma ze zwierzętami (stąd nazwa eko), plac zabaw, zadaszone miejsce na ognisko, możliwość zakupu obiadów u gospodarza - miejsce niczym z sielankowej opowieści. Oliwierek dopatrzył jakieś autko w piaskownicy i za nic nie chciał się z nim rozstać.
Najpierw usiedliśmy do ekologicznej obiadokolacji - schabowe i indyk w sosie grzybowym z kaszą, po prostu pychotka. Najedzeni do syta i wypoczęci mogliśmy przystąpić do rozkładania namiotu i wtedy nasze dobre samopoczucie się zachmurzyło. Znów bowiem zaczęło podać. W pośpiechu postawiliśmy namiot, a chłopaki w tym czasie bawiły się na zadaszonym placu zabaw. Gdy zrobiło się już całkiem ciemno, dołączyliśmy do innych kampowiczów grzejących się przy zadaszonym palenisku. Popijając zimne piwko wsłuchiwaliśmy się w odgłosy deszczu i palącego się drewna. Adrianek bujał się na hamakach, które sprytnie porozwieszano pomiędzy drewnianymi słupami podtrzymującymi dach. Była to dla niego sporo frajda, gdyż wcześniej nie miał do czynienia z hamakami. Gdy dopadła nas senność powędrowaliśmy do namiotu.
DZIEŃ 12. Trenta, Przełęcz Vršič
Poranki w górskiej dolinie, okazały się dużo, dużo chłodniejsze niż na poprzednim kempingu. Na szczęście nie lało, więc odetchnęliśmy z ulgą. Dopiero po jakimiś czasie, gdy promienie słońca zaczęły docierać w rejon naszego namiotu, zrobiło się ciepło i przyjemnie. Chłopaki zapoznały polskie rodzeństwo, chłopaka i dziewczynkę w wieku zbliżonym do Adrianka i powoli zaczęli się z nimi oswajać. Ucieszyłam się, że będą mieć towarzystwo, jednak jak się okazało nie na długo, bo tylko do jutra. Trochę porozmawialiśmy z ich rodzicami, którzy na stałe zamieszkiwali w Niemczech, byli to pierwsi Polacy, których tu spotkaliśmy. Większość turystów w Słowenii pochodziła właśnie z Niemiec, Włoch, czy Austrii, więc miło było porozmawiać z kimś po polsku.
Na obiad udaliśmy się do Trenta, wsi pasterzy i drwali. Zaparkowaliśmy pod tzw. Domem Trenta, w którym mieściło się centrum informacji turystycznej o Triglawskim Parku Narodowym oraz muzeum. Skusiliśmy się na pizzę, bardzo tłustą i niezbyt smaczną, po której rozbolał mnie brzuch, na szczęście nie na długo. Potem szybkie zakupy w lokalnym sklepie i byliśmy gotowi na przejażdżkę malowniczą trasą wijącą się wśród alpejskich szczytów zwaną Ruska Droga ( nr 206), która łączy Trentę z Kranjską Gorą. Wybudowano ją w czasie I wojny światowej w celu dostarczenia amunicji i żywności oddziałom armii austro-węgierskiej. Drogę budowało 13 000 rosyjskich jeńców, wielu z nich zginęło w trakcie prac z powodu głodu, przemęczenia, a także lawin. Cała trasa ma długość 24 km i aż 50 bardzo ostrych serpentyn, przez co cieszy się wielka sympatią wśród motocyklistów i rowerzystów. Każdy zawijas oznakowany jest numerem i wysokością, na której się znajduje. Szybko odczuliśmy intensywność i ostrość zakrętów na własnej skórze, a właściwie głowie. Było jak na karuzeli, kołysanie w jedną i drugą stronę, na przemian i bez przerwy. Z każdym kolejnym zakrętem znajdowaliśmy się coraz wyżej i coraz bliżej ośnieżonych górskich szczytów. Po pokonaniu 26 serpentyny dotarliśmy do Przełęczy Vršič, położonej na wysokości 1611 m n.p.m. Tutaj zrobiliśmy sobie dłuższy postój, spacerując i podziwiając oszałamiające widoki i wdychając świeże, górskie powietrze. Z każdej strony otaczały nas niebiesko-szare szczyty gór, tak iż tworzyły one coś na kształt fal. Jakbyśmy znajdowali się na wyspie, pośrodku wzburzonego morza, tyle tylko że zastygłego, nieruchomego i zamienionego w skały. Po zielonych łąkach pasły się owce i krowy, z przypiętymi do szyj dzwonkami.
Na przystanku przy zakręcie numer 15 udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu „skalnej twarzy” ukrytej w szczycie Prisojnik (2547 m n.p.m.). Twarz ta zwana Ajdovska Dziewica jest jedyną z wizytówek Triglavskiego Parku Narodowego, niczym nasz skalny, uśpiony rycerz Giewont symbolem Tatr. Według legendy dziewczyna była żyjącą w górach rusałką, przepowiadającą przyszłość nowo narodzonym dzieciom w Kranjskiej Gora. Pewnego razu przepowiedziała jednemu z noworodków, iż ten zabije Złotoroga, mitycznego kozła strzegącego skarbów ukrytych w górach. Ta przepowiednia bardzo rozgniewała inne rusałki, tak iż ze złości zamieniły dziewczynę w kamień. Rzeczywiście udało nam się dostrzec intrygującą twarz smutnej kobiety, a nad nią także skalne okno (Prednje Okno), czyli największy, naturalny prześwit skalny w Aplach Julijskich o szerokości 80 i wysokości 40 metrów. Choć momentami było ono całkowicie przysłonięte przez gęstą mgłę, która zawisła nad szczytami.
Przy zakręcie numer 8 minęliśmy rosyjską kaplicę, upamiętniającą 300 ofiar lawiny, która zeszła na obóz pracy rosyjskich jeńców w 1916 roku. Trasa zakończyła się w Kranjskiej Gora, której okolice są znanym ośrodkiem sportów zimowych. Było już dość późno, a chcieliśmy jeszcze odwiedzić ogród botaniczny Alpinum Juliana, położony na wzgórzu przy miejscowości Trenta. Mijając go wcześniej wydał nam się bardzo interesujący i urokliwy. Gdy zjechaliśmy na dół, mijając przy 48 zakręcie pomnik botanika dr. Juliusa Kugy, w zadumie spoglądającego w kierunku alpejskich szczytów, okazało się, że ogród jest już zamknięty. Spóźniliśmy się kilkanaście minut, więc musieliśmy obejść się smakiem. Pozostało nam powrócić na kemping, gdzie panował już spory chłód. Zapowiadała się bardzo zimna noc i równie zimny poranek.
DZIEŃ 13. Wąwóz Tolmiński
Dopiero około 10 rano słońce dotarło do naszej doliny. Z radością pościągaliśmy ciepłe kurtki, by po chwili pozostać już tylko w spodenkach i krótkich rękawkach. Chłopaki oddali się szalonej zabawie z polskim rodzeństwem, które dziś opuszczało Słowenię i ruszało dalej do Chorwacji. Ja z Piotrkiem przygotowywaliśmy się do dzisiejszej wycieczki, tym razem do górskiego Wąwozu Tolmińskiego. Po godzinie jazdy dotarliśmy do miejscowości Zatolmin, gdzie znajdował się parking, tuż przy wejściu do wąwozu. Pierwszy odcinek drogi był w miarę płaski i łatwy, więc to mnie przypadło dźwiganie w nosidełku małego ciężarka, czyli naszego Oliwierka. Wartko płynącą, błękitna jak szmaragd rzeczka Tolminka kontrastowała tu z blado-szarymi, porośniętymi zielenią, wapiennymi ścianami. Co rusz trzeba było przechodzić przez małe mostki, z jednego na drugi brzeg, co bardzo radowało Adrianka. Jeden z mostów był długi i zawieszony na sporej wysokości, w dodatku chwiał się podczas stąpania po nim, co nie było zbyt przyjemne. Gdy zaczęło się podejścia w górę, skalnymi schodkami, Piotrek przejął Oliwierka, co mnie bardzo ucieszyło. Poczułam się lekka jak piórko i nabrałam nowej energii do dalszego marszu.
Po drodze zobaczyliśmy Jaskinię Zadlaška Jama, zwaną też Grotą Dantego. Ponoć odwiedził ją niegdyś sam Dante Alighieri. Jaskinia ta zainspirowała go do opisu piekła w dziele swojego życia, czyli Boskiej Komedii. Poniżej groty wytryskiwało źródło krasowe, czyli wywierzysko wody termalnej o temperaturze 21 stopni Celcjusza. Idąc dalej już na terenie Wąwozie Zadlascicy, który łączy się w pewnym momencie z Wąwozem Tolmińskim, dopatrzyliśmy się tzw. Głowy Niedźwiedzia, to jest charakterystycznego głazu zawieszonego pomiędzy pionowymi ścianami parowu. Głaz ten miał kształt głowy zwierzęcia i tworzył coś w rodzaju skalnej bramy. Na samym końcu trasy czekało nas przejście po zawieszonym 60 metrów nad rzeką Tolminką Diabelskim Moście. Most ten, zbudowany w 1907 roku, pierwotnie był wąski i drewniany, obecnie jest poszerzony i utwardzony, tak iż mogą przejeżdżać po nim samochody. Za mostem asfaltowa droga sprowadziła nas w dół do parkingu.
Przejście całej trasy wąwozu zajęło nam około 2 godzin. Był to bardzo fajnie spędzony czas, dlatego poleciłabym ten wąwóz każdemu, a w szczególności rodziną z dziećmi, dla których pokonywanie skalnych przeszkód, chwiejących się mostków i zaglądanie do tajemniczych jaskiń, to prawdziwa przygoda.
Po zjedzeniu pysznego obiadu w postaci smażonych pstrągów, zapewne z górskiej rzeczki Tolminki, ruszyliśmy w drogę powrotną do naszego kempingu. W czasie jazdy odkryliśmy malownicze jeziorko, wzdłuż którego wiła się wąska ścieżka. Oczarowani tym miejsce, udaliśmy się nad jego brzeg urokliwego. Nie było tu żywej duszy, tylko małe, kolorowe łódeczki przycumowane do brzegu, oraz duże kamienie z tajemniczą energią. Odczytaliśmy tą informację na tabliczce umiejscowionej przy głazach. Postanowiliśmy posiedzieć troszkę na tychże zagadkowych tworach natury i zaczerpnąć od nich życiodajnej energii. Myślę, że nie tylko one, ale również cała otaczająca nas tu przyroda, zielone drzewa, wody jeziora, drobne kamyczki wyścielające brzeg, wszystko to przekazywało nam pozytywne i harmonijne wibrację.
DZIEŃ 14. Kobarid i Bovec
Pospaliśmy dość długo, nie śpiesząc się z wyjściem z namiotu, dopóty dopóki promienie słońca nie dotarły do doliny. Piotrek z chłopakami udali się na zakupy, nie mieliśmy bowiem nic na dzisiejsze śniadanie. Miałam trochę czasu dla siebie więc postawiłam pospacerować wzdłuż „naszej” górskiej rzeki, której szum towarzyszył nam każdego dnia na polu namiotowym. Wypływająca z Alp Julijskich błękitna Socza niczym górski diament przyciąga do siebie zapalonych miłośników sportów wyczynowych. Oparta na rzece turystyka to przede wszystkim spływy pontonowe, kajakowe oraz coraz bardziej popularny canyoning. Z chęciom udałabym się na taką dziką, rzeczną przygodę, gdyż jako dziecko poznałam już jej smak. Mieszkając przy samym Czarnym Dunajcu i posiadając mocny i wytrzymały ponton, niejednokrotnie razem z moimi braćmi i koleżankami organizowaliśmy sobie takie spływy. Mój wujek zawoził nas samochodem w górę rzeki, do sąsiedniej wsi a potem już sami płynęliśmy w dół, aż do naszego domu. To były niezapomniane chwile i momenty, wielka frajda i wspomnienia, które pozostają z Tobą na zawsze. Dziś nie dałoby się już przepłynąć tego samego odcinka, bo nasza rzeka bardzo się zmieniła, stała się znacznie płytsza i jakby spokojniejsza.
Z nostalgią wróciłam do tych wspomnień, wiedząc jednocześnie, że nie skorzystamy z atrakcji spływu na Socza, ze względu na nasze dzieci, które były jeszcze zbyt małe. No cóż może podobna okazja nadarzy się jeszcze w przyszłości. Tymczasem pozostał mi spacer wzdłuż brzegu rzeki, której wody płynęły z wielką szybkością i natężeniem. Były one lodowate, tak iż ciężko było zamoczyć stopy. W końcu znajdowałam się u podnóża Alpejskich szczytów, gdzie Socza rozpoczyna swój bieg. Stąd płynie dalej na południe, wzdłuż Słowackiej granicy, ostatecznie docierając do Włoch i do Zatoki Weneckiej, gdzie uchodzi do Adriatyku.
Gdy wróciłam ze spaceru chłopaki już krzątali się przy namiocie. Piotrek smażył jajecznicę i gotował kakao, co mnie bardzo ucieszyło, bo czułam już spory głód. Po śniadaniu zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w kierunku alpejskich miasteczek Kobaridu i Bovec. Najpierw odwiedziliśmy pierwszą miejscowość, w której to rozegrała się niegdyś jedna z największych bitew w dziejach ludzkości. W czasie I wojny światowej, w 1917 roku, armia austro-węgierska i niemiecka pokonała tu wojska włoskie, a liczba ofiar była ogromna. Dramatyczne wydarzenia tamtych dni utrwalił Ernest Hemingway w swojej książce „Pożegnanie z bronią”. Na cześć poległych bohaterów wzniesiono na wzgórzu Gradič Mauzoleum - największe miejsce pochówku szczątków włoskich żołnierzy.
Samochodem wyjechaliśmy krętą, zalesioną drogą na szczyt wzgórza, pod samą intrygującą budowlę, której wygląda bardzo nas zaciekawił. Gdyby patrzyć z lotu ptaka Mauzoleum wyglądałoby jak trzy ośmiokątne kręgi ułożonej jeden wewnątrz drugiego, z białym kościółkiem w samym środku najmniejszego z kręgów. Budowlę wzniesiono w 1938 roku, a jej głównymi projektantami byli włoski architekt Giovanni Grappa i rzeźbiarz Giannino Castiglioni. Jak potem doczytaliśmy zbudowano ją w formie piramidy na planie ośmiokąta otoczonego koncentrycznymi kręgami, w których umieszczone są krypty ze szczątkami przeszło 7 tysięcy żołnierzy. Wyjście pod sam kościół wymagało pokonania sporej liczby schodków, ułożonych w zygzak, co też było dziwne i rzadko spotykane. Chłopakom taki rodzaj schodów bardzo przypadł do gustu i z zapałem wspinali się coraz wyżej i wyżej. Gdy stanęliśmy na najwyższym kręgu w zadumie i ciszy mogliśmy pomyśleć o poległych żołnierzach, podziwiając jednocześnie roztaczającą się dookoła panoramę doliny Soczy, z czerwonymi dachami maleńkich domków, błękitną rzeką i zielonymi wzgórzami. Natomiast nasze chłopaki, jak to dzieciaki, nie zwracali zbytnio uwagi na przepiękne krajobrazy, ani nie zaprzątali sobie myśli dawnymi wojnami, woleli za to dokazywać i biegać pomiędzy skalnymi kolumnami muru.
Z Kobaritu pojechaliśmy do położonej nad nim, jakieś 20 km na południe, małej, ale jakże bajkowej miejscowości Bovec. Kolejne, malownicze miejsce nad szmaragdową Soczą, które stanowi główny, słoweński ośrodek turystyczny. Roiło się tu od biur organizujących przeróżne atrakcję, jak spływy pontonowe i kajakowe, wycieczki rowerowe, górskie i piesze. Nic dziwnego, gdyż dzika natura i piękna przyroda znajdowały się tu na wyciągnięcie ręki, a alpejskie szczyty, niektóre wciąż pokryte śniegiem, wydawały się być tak blisko...Powłóczyliśmy się troszkę w okolicy centrum Bovec, odwiedzając sklepiki z pamiątkami oraz klika punktów z informacją turystyczną. Chłopakom udało się nawet wsiąść do kajaka, znajdującego się przed jednym z biur organizujących spływy. Skusiliśmy się na naleśniki, które jakaś pani robiła na miejscu, na oczach klientów oraz kawę w jednej z ogrodowych kawiarenek. Gdy wracaliśmy do pola namiotowego nie mogłam napatrzyć się na rozpościerające się widoki zza okna. Zielone wzgórza pokryły fale białej i gęstej mgły. Zachód słońca ukrył się za morzem chmur, które zapowiadały burze. Gdy zatrzymaliśmy się na moment, żeby zrobić zdjęcie, poczuliśmy to dziwne napięcie i coś na kształt niepokoju, który unosiło się w powietrzu. W duchu pomodliłam się o to, żeby tylko burza nie dotarła do naszego kempingu. I ta noc okazała się jeszcze spokojna. Burza jednak miała nas nie ominąć...
DZIEŃ 15. Deszczowy dzień na polu namiotowym
Rozlało się na całego, więc większość czasu spędziliśmy w namiocie, w nadziei że deszcz ustanie. Na próżno, bo sprawdzona w internecie pogoda zapowiadała dwa dni opadów, a rozpogodzenie dopiero od środy. Byliśmy lekko przerażeni wizją przymusowego koczowania w namiocie, z dwójką znudzonych dzieci, których rozpierała energia. Jedyną atrakcją tego dnia były zakupy oraz obiad w restauracji w Bovec, nic więcej nie mogliśmy wymyślić. W nocy rozszalała się burza, która to podążała za nami od wczoraj. Piotrek i chłopaki smacznie spały, kiedy na zewnątrz błyskały i strzelały pioruny. Nigdy wcześniej nie spałam pod gołym niebem podczas takich wyładowań atmosferycznych i szczerze przyznam, że byłam przerażona. Z każdym uderzeniem pioruna nasz cały namiot jaśniał niczym zapalona na moment żarówka. Nie mogłam pozbyć się myśli, że następna błyskawica może uderzyć w nas. Próbowałam obudzić Piotrka, ale on spał jak kamień, podobnie jak Adrianek i Oliwierek. Jak mogły ich nie obudzić tak przeraźliwe i głośne odgłosy? Jakby na zewnątrz toczyła się jakaś straszna wojna, huczały silniki samolotów i spadały bomby. Przez moment myślałam, że już nie dam rady i ucieknę do łazienek, szybko jednak porzuciłam ten pomysł, bo jaki miało by to sens, skoro cała moja rodzina dalej spałaby w namiocie. Pozostała mi tylko modlitwa i tak w duchu odmawiałam wszystkie znane mi paciorki. Jakoś przetrwałam, ale to wspomnienie i ten strach pozostanie w mojej pamięci na zawsze i wiem jedno, już nigdy więcej nie chciałabym doświadczyć takich emocji ponownie.
DZIEŃ 16. Przełęcz Mangart i Wodospad Boka
Jeszcze przed siódmą rano Piotrek samodzielnie wyjechał na przełęcz Mangart i wrócił zachwycony, planując że po obiedzie udamy się tam razem. Przez moment przestało lać, więc udało nam się szybko przyrządzić śniadanie. Oliwierka od kilku dni strasznie swędziały stópki, na których miał coś na kształt wysypki. Uwzględniliśmy więc w planach dnia wizytę w aptece.
Na obiad pojechaliśmy do tej samej restauracji w Bovec, w której stołowaliśmy się wczoraj, gdyż przypadła nam do gustu. Potem wyruszyliśmy na poszukiwanie apteki, co okazało się nie lada gratką. Z trudem odnaleźliśmy jedną, w dodatku zamkniętą, bo tu o dziwo jedyna apteka w okolicy czynna była do 15. Widać Słoweńcy nie są takimi fanami i miłośnikami leków i suplementów jak nasi rodacy, co akurat pochwalam. Rozsądek podpowiada jednak żeby choć jedna apteka pracowała i była dostępna przez całą dobę. Cóż stópki Oliwierka musiały jeszcze trochę poczekać.
W drodze powrotnej z Kobaridu do Bovec zatrzymaliśmy się przed mostem na rzece Boka, gdzie znajdował się krótki szlak, prowadzący do punktu widokowego na największy i najpiękniejszy wodospad w Słowenii – Wodospad Boka. Gdy moim oczom ukazała się potężna, zawieszona na pionowej, skalnej ścianie kaskada nie mogłam pozbyć się wrażenia, że do złudzenia przypomina monumentalny Wodospad Dolny w Yellowstone. Oba spadają z ponad 100 metrowej wysokości i osiągają szerokość około 20 metrów. Długo wpatrywaliśmy się w ten cud natury majacy w sobie coś hipnotyzującego.
Na koniec dnia czekał nas wyjazd po najwyżej położonej drodze w Słowenii do przełęczy pod szczytem Mangart (2679 m n.p.m.). Jest to trzeci pod względem wysokości szczyt w Słowenii, zaś sama trasa wznosi się na wysokość 2055 m n.p.m. Droga wiła się ostrymi zakrętasami stromo pod górę, była przy tym bardzo wąska i przedzierała się przez 5 skalnych tuneli. Gdyby nie pojawiające się co jakiś odcinek szosy zatoczki, dwa samochody nie miałyby szans żeby się wyminąć. Po 12 km kołysanej jazdy dotarliśmy do przełęczy. Prócz nas nie było tam żywej duszy, tylko białe morze gęstej mgły, z której niczym skalne wyspy wyrastały ostre szczyty gór. Wiało silne, lodowate powietrze, więc przespacerowaliśmy się krótko po wzgórzu nie mogąc nadziwić się roztaczającymi się dookoła nas widokami. Mieliśmy wrażenie jakbyśmy unosili się ponad szczytami i spoglądali na nie z góry. Gdyby nie było tej gęstej mgły, pewnie zobaczylibyśmy znacznie więcej, ale właśnie ona stworzyła magiczny, niebiański klimat. Fotografia wyłaniającego się z mlecznego morza szczytu Mangart do dziś wisi w naszym mieszkaniu i przywołuje wspomnienia tego niesamowitego miejsca na ziemi.
Czekała nas ostatnia, pożegnalna noc w Dolinie Soczy. Rozmyślając o minionych dniach spędzonych w Triglavskim Parku Narodowym pomyślałam, że właśnie tutaj, w tym zakamarku Słowenii, mogłabym pozostać na zawsze. W moich oczach był to prawdziwy raj na ziemi. Nie można było nie zakochać się w tej intensywnej zieleni i bogactwie otaczającej przyrody – górskich szczytach, kanionach, wodospadach, szmaragdowych rzekach i ogromie drzew. Właśnie taki „rodzaj” przyrody i natury był najbliższy mojemu sercu, być może dlatego, iż sama wychowałam się blisko gór i rzecznych dolin. Dlatego miejsca jak te zawsze będą przyciągać mnie do siebie jak magnes.
DZIEŃ 17. Zazid
Rankiem przywitała nas piękna, słoneczna pogoda. Po śniadaniu czekało nas suszenie i zwijanie namiotu. Nasza podróż powoli dobiegała końca, ale zostało nam jeszcze trzy dni na odwiedzenie morskiego wybrzeża Słowenii. Zarezerwowaliśmy dwa noclegi w maleńkiej wiosce Zazid, położonej jakieś 40 km od nadmorskiego Piranu. Po około dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do położonej na wzgórzu uroczej wioski, której pierwotna nazwa Xaxid oznacza wieś zbudowaną z kamienia. Rzeczywiście wszystko tu było z kamienia – kamienne domeczki z czerwoną dachówką, murki i ogrodzenia a pomiędzy nimi bujne, zielone drzewa i pnącza krzewów winorośli. Nasz hostel okazał się równie czarujący jak reszta wioski, a gospodarze – młode małżeństwo z dwójką maluchów, bardzo gościnni i mili. Gdy trochę się zadomowiliśmy w naszym apartamencie, udaliśmy się na spacer wąskimi uliczkami docierając do maleńkiego cmentarza i białego kościółka pod wezwaniem Św. Marcina – patrona wina. Ponoć mieszkańcy Xaxid raz w roku bardzo hucznie obchodzą święto swojego patrona, odwiedzając każde domostwo i częstując każdego mieszkańca szlachetnym trunkiem.
Gdy tak wędrowaliśmy po okolicy wydawało się, że prócz nas nikogo w Xaxid nie ma. Licząca zaledwie 80 mieszkańców wioska wydawała się być opustoszała i uśpiona. W końcu spotkaliśmy starszego pana, w kowbojskim kapeluszu, który zupełnie swobodnie i naturalnie zagaił z nami rozmowę. Byliśmy zdziwieni jego dobrą znajomością angielskiego. Ostatecznie zaprosił nas wieczorem do swojego ogrodu, a mieszkał kilka domów od naszego hostelu. Nie wypadało odmówić, zważywszy na jego serdeczność i jak się wydawało doskwierającą mu samotność. Bardzo się ucieszył, gdy do niego zawitaliśmy. Poczęstował nas jakimś dziwnym trunkiem, a chłopaków słodkościami. Tak przy blasku księżyca wspólnie posiedzieliśmy i pogawędziliśmy w jego klimatycznym ogrodzie, pełnym krzewów winogron i dziwnych odgłosów cykad.
DZIEŃ 18. Piran
Po śniadaniu opuściliśmy urokliwy Zazid udając się do jednego z głównych, nadmorskich miast Słowenii – Piranu. Mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca do zaparkowania, ale ostatecznie nam się udało. Zaparkowaliśmy na wzgórzu u podnóża którego roztaczał się widok na usianą pomarańczowymi dachami starówkę, wchodzącą w niebieskie wody Adriatyku. Górowała nad nią wybudowana na skalnym urwisku świątynia – Katedra Św. Jerzego. Schodząca w dół droga zaprowadziła nas właśnie do niej, a potem niżej wąskimi uliczkami do owalnego placu nazwanego imieniem urodzonego tu skrzypka i kompozytora Giuseppe Tartiniego. Przystanęliśmy przy pomniku artysty, który z góry jakby spoglądał na nas. Plac otaczał rząd ciasno przylegających do siebie kolorowych i pięknie zadbanych kamienic. Tylko w jednym miejscu znajdowała się wolna luka z wylotem do zatoczki. Chłopaki ciągnęły w jej kierunku, gdyż przyciągnął ich widok kolorowych łódeczek zacumowanych w porcie. Przespacerowaliśmy się wzdłuż zatoki, do samego końca skalnego cypla, obserwując m.in. grupę rzeźbiarzy tworzących ciekawe dzieła w dużych kamieniach rozpościerających się wzdłuż brzegu. Jeden z artystów kończył właśnie wdzięczną postać syrenki. Rozchodzące się dookoła zapachy morskich potraw nie pozostawiały innego wyboru, jak tylko skosztować jakiegoś daru morza. Odwiedziliśmy więc jedną z restauracji, którymi usiany był nadmorski deptak. Oczywiście było warto. Potem dzieciaki zaproponowały oceanarium, więc skierowaliśmy się w jego stronę. Na miejscu podziwialiśmy wiele gatunków adriatyckich ryb i skorupiaków, a także sklejane modele statków, czyli prawdziwy raj dla chłopaków. Nie obeszło się też bez wizyty w sklepie z pamiątkami i zakupu małych, rybich figurek. Na koniec naszej wizyty w Piranie zagubiliśmy się w labiryncie wąskich uliczek, co wymagało sporo zręczności i siły, biorąc pod uwagę, że poruszaliśmy się z wózkiem, w którym siedział mały Oliwierek. Kostka brukowa, schodki i wąskość uliczek nie ułatwiały sprawy, ale warto było zatracić się w tej „słowiańskiej Wenecji”, jak czasem określa się Piran. W końcu wenecjanie panowali tu przez całe pięć stuleci.
Wieczorem powróciliśmy do Xaxid. Trudno było w to uwierzyć, ale pozostała nam już tylko jedna noc w Słowenii, a wydawało się, jakbyśmy dopiero co tu przyjechali...
DZIEŃ 19. Jaskinia Postojna, Zamek w Predjamie
Ponieważ część piękna Słowenii kryła się pod ziemią, o czym już zdążyliśmy się przekonać zwiedzając Jaskienie Szkocjańskie, postanowiliśmy zobaczyć również drugi cud speleologiczny tego kraju czyli Jaskienię Postojna. Ponoć właśnie ona była najbardziej znaną i najchętniej odwiedzaną jaskinią w całej Europie. Na miejscu przekonaliśmy się, że rzeczywiście tak było – olbrzymi parking, masy ludzi, bardzo dobra infrastruktura i cała organizacja turystyczna.
Obsługa kompleksu od razu przekazała nam wszystkie informację, na temat tego co możemy zwiedzić i w jakiej formie. Zdecydowaliśmy się na pakiet Jaskinia Postojna plus położony w jej pobliżu zamek Predjamski Grad. Najpierw udaliśmy się do jaskini, gdzie przydzielono nas do grupy z anglojęzycznym przewodnikiem. Miłą niespodzianką okazał się fakt, iż pierwsze 3,7 km podziemnego korytarza przejechaliśmy podziemną kolejką elektryczną. Przejazd ten okazał się największą atrakcją dla naszych chłopaków – ciuchcia przemierzająca podziemny świat to w końcu nie lada gratka. Dalsze 1,3 km pokonaliśmy już piechotom. Prócz przecudnych a zarazem przedziwnych jaskiniowych form, największe zainteresowanie, szczególnie wśród dzieci, budziły tu tajemnicze, małe smoki – mieszkańcy tej podziemnej krainy. Te dziwne stworzonka, nazwane odmieńcami jaskiniowym, miały bladą, niemal przezroczystą skórę, kojarzący się z wężem tułów, cztery krótkie kończyny i wydłużone, pozbawione oczu głowy. Zanim je odkryto i naukowo sklasyfikowano, okoliczni mieszkańcy jaskini brali je za potomstwo przerażającego smoka, który mógł zamieszkiwać Postojną. Na szczęście dalsze badania jaskini i żyjących w niej form obaliły te teorię. Odmieńce okazały się przedziwnymi płazami, które w wyniku specyficznych warunków panujących w jaskini stały się prawdziwymi mistrzami przetrwania – pomimo braku oczu orientują się w otoczeniu dzięki znajdującym się w skórze specjalnym receptorom i potrafią przeżyć bez pożywienia nawet 12 lat. Stworzonka te, potocznie nazywane ludzką rybką, mogliśmy poobserwować w specjalnie zainstalowanych w tym celu basenikach. Nasze chłopaki były ich bardzo ciekawe i z uwagą się im przyglądali. Cała wycieczka po jaskini trwała około 1,5 godziny, na koniec czekał nas ponowny przejazd podziemna kolejką, do punktu od którego rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Ostatnią atrakcją dzisiejszego dnia był jeden z najaromatyczniejszych zamków świata, oddalony około 9 km od Postojnej Predjamski Grad. Musieliśmy nieco przyspieszyć tempa gdyż zegar wskazywał 17, nie pozostało nam już wiele czasu. Zamek od razu wywar na nas wielkie wrażenie, wbudowany w ścianę 123 metrowego klifu, u wylotu krasowej jaskini - nigdy wcześniej nie widzieliśmy czegoś takiego. Został on nawet wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa jako największy na świecie zamek jaskiniowy. Jego zwiedzanie okazało się bardzo ciekawe, gdyż przy wejściu otrzymaliśmy audiobooki w języku polskim, które prowadziły nas krok po kroku i opisywały każdy zwiedzany punkt. Dzięki temu mogliśmy się sporo dowiedzieć o tej wiekowej, mającej ponad 700 late twierdzy. Wielu próbowało ją podbić, jednak ze względu na swoje specyficzne położenie i dostęp tylko z jednej strony, długo pozostawała niezdobyta. Podziemne sieci korytarzy jaskini, do której przylegał zamek, stanowiły tajemne przejścia i drogi ucieczki miejscowej ludności w razie wrogich najazdów. Jednym z najbardziej barwnych mieszkańców tej twierdzy, był XV wieczny, romantyczny baron – rozbójnik Erazm Lügger, bohater wielu słowiańskich legend. Niczym angielski Robin Hood lub nasz polski Janosik napadał on i grabił bogaczy, rozdając skradzione łupy ubogim. Słynął ze swego buntowniczego charakteru, odwagi i męstwa, jednak zginął niezbyt chwalebna śmiercią. W czasie wojny austro-węgierskiej podczas długiego oblężenia zamku, Erazma zdradził przekupiony sługa. Gdy hrabia korzystał z ubikacji, zdrajca dał sygnał świetlny, w które miejsce mają skierować się armaty wroga i w ten oto sposób, można by powiedzieć „siedząc na tronie”, poniósł śmierć romantyczny rozbójnik.
Umieszczone w zwiedzanych komnatach i salach manekiny, dodawały poczucia realności, jakby przeszłość zamku zastygła i zamarła w bezruchu. Chłopakom zjeżyły się włosy na głowie, gdy w lochach ujrzeli zwisające ciało zawieszonego za ręce mężczyzny. Nastroju grozy dodawał także fakt, iż zamek zamieszkiwało podobno kilka duchów, co miała potwierdzić ekipa stacji Discovery Channel, która robiła tu badania. Pod zamkiem uformowała się potężna, czteropiętrowa jaskinia, druga co do wielkości w Słowenii do której ze strachem zaglądnęliśmy. Mogliśmy również zobaczyć sekretny tunel prowadzący na powierzchnię, którego używał Erazm do pozyskiwania zapasów w czasie oblężenia. Na sam zwiedzania koniec dotarliśmy do tarasu z malowniczym widokiem na okoliczne tereny. Przy tarasie znajdował się feralny wychodek, w którym to zginął romantyczny hrabia. Dziwne, że akurat w tak odsłoniętym i narażonym na atak miejscu wybudowano ubikację.
Byliśmy jednymi z ostatnich osób opuszczających twierdzę, dochodziła już bowiem ósma i zakończył się czas zwiedzania. Pośpiesznie udaliśmy się do wyjściowej bramy, obawiając się y czasem nie zamknięto przed nami bramy. Czekałaby nas wówczas pełna grozy noc z duchami, czego szczerze byśmy sobie nie życzyli. Gdy przekroczyliśmy bramę chłopaki odetchnęli z ulgą. Teraz już spokojnie mogliśmy cieszy się tym, że udało nam zwiedzić ten jakże ciekawy i magnetyzujący zamek i ujść z niego cało. Tak oto dotarliśmy do końca naszych wakacji, nie pozostawało już nic tylko powrót do domu.
PODSUMOWANIE:
Słowenia, maleńki klejnot Europy. Państwo wielkości jednego z polskich województw, które posiada wszystko - majestatyczne góry, polodowcowe i rzeczne doliny, bajeczne, podziemne jaskinie, morskie wybrzeże, faliste wzgórza i żyzne równiny. Wszędzie jest blisko, wszędzie na wyciągnięcie ręki...Kiedyś nie wiedziałam o Słowenii nic, dziś mam głowę wypchaną wspomnieniami tych wszystkich magicznych miejsc i poczucie, że nigdzie indziej w Europie nie czułam się tak dobrze. Dziś Słowenia to dla mnie najpiękniejszy kraj, w którym piękna, dzika przyroda odgrywa pierwsze skrzypce. I właśnie z tego powodu Słowenia tak bardzo mi się podoba.